poniedziałek, 23 września 2013

III. Zabawy umysłem


Wiecie, jak to jest, kiedy coś pisze się samo i to niekoniecznie w sposób, jakiego oczekiwaliście? Tak właśnie było z tym rozdziałem. Jego założenie całkiem się zmieniło w trakcie pisania i wyszło z tego coś , co mnie zaskoczyło. I trochę rozwaliło mi część fabuły, ale kto wie, może otworzyło nowe drogi?





III. Zabawy umysłem

            Wyjechali z karczmy o tej dziwnej, wilczej godzinie, kiedy cały świat zdaje się zamierać w ciszy, a wschodnia część nieba zaczyna dopiero zmieniać barwę z nocnego granatu w przytłumioną szarość. Między braćmi panowało uporczywe milczenie, spowodowane dziwnym nastrojem Lokiego. Nieobecny bardziej niż zwykle, spoglądał czasem zupełnie odruchowo na swoje dłonie, a w jego oczach można było dostrzec ślad głęboko skrywanego przerażenia. Thor widział jedynie, że brat jest nie w humorze, a w takich wypadkach wszelkie próby nawiązania rozmowy na nic się zdawały. Jednostajny tupot końskich kopyt jako jedyny słyszalny dźwięk irytował go jednak, więc mimo wszystko postanowił odezwać się.
- Co właściwie mu zrobiłeś? – zapytał, szczerze zaciekawiony. – Wlepiałeś w niego oczy i szeptałeś coś, ale zbyt cicho, żebym mógł usłyszeć.
Na pierwsze słowa, wpatrzony uporczywie w horyzont Loki drgnął, jakby wyrwany z zamyślenia, lecz po chwili jego spojrzenie znów nabrało tego niezrozumiałego wyrazu. Przeciągająca się cisza utwierdziła boga gromów w przekonaniu, że nie doczeka się odpowiedzi, jednak w końcu dał się słyszeć aksamitny głos.
- To coś w rodzaju hipnozy, tylko dużo… głębsze. – Kłamca roześmiał się cicho i cynicznie.
- Może nieźle namieszać w głowie. Nasz karczmarz poczuje wkrótce niesamowite wyrzuty sumienia i pragnienie odpowiedzenia za swoje czyny. Dobrowolnie zgłosi się do władz i oczywiście, nie będzie pamiętał żadnych szczególnych wydarzeń, związanych z zacnymi panami, jacy odwiedzili go wczoraj wieczorem.
- Nieźle. – Thor zastanowił się chwilę. – Próbowałeś tego kiedyś, no wiesz… na kobietach?
Wzrok Lokiego, który odwrócił się gwałtownie w stronę brata, pałał taką wściekłością, że Gromowładny zamilkł natychmiast. Po chwili wzruszył ramionami, jakby podkreślając błahość tego pytania. Trickster był chłodny i wyrachowany, ale czasem niespodziewanie można go było urazić zupełnie niewinną uwagą.
            Loki próbował uspokoić się, oddychając głęboko. Cholera, oczywiście, że używał magii, aby uwodzić kobiety, przynajmniej kiedyś. Jaki chłopak mógłby się przed tym powstrzymać? Zawsze czuł jednak do tego niechęć, a kiedy zdarzyło mu się naprawdę zadurzyć w jakiejś dziewczynie, wydawało mu się to… żałosne. Tak, jakby nie był wart, by zdobyć ją bez uciekania się do tanich magicznych sztuczek. Nie, zdecydowanie wolał zostać odrzuconym, niż poniżać się w ten sposób. Poza tym takie zabawy umysłem nie na każdego działały w równym stopniu. Im silniejsza wola osoby, tym trudniej było nią pokierować. Bóg kłamstwa wzdrygnął się lekko. Cholerny Thor, musiał akurat teraz skierować jego myśli na taki temat. Rozmyślania o kobietach, o tym graniczącym z obrzydzeniem lęku, jaki budził, były teraz zupełnie nie na miejscu. Nie po tym, co się dziś stało. Znowu spuścił wzrok w dół, na własne dłonie splecione na łęku siodła. Wpatrywał się w nie usilnie i starał się nie myśleć o strachu i bólu, jaki obudziły w nim niedawne wydarzenia.

            Już niemal świtało, gdy zachowanie Lokiego stało się jeszcze bardziej osobliwe. Co rusz spinał konia, przyspieszając tempo i kategorycznie odmówił kierowania się bezdrożami na południe, jak wcześniej planowali. Zamiast tego zmierzał na główny trakt, wiodący ku północnemu zachodowi.
- Powiesz mi, co się dzieje, czy zamierzasz dalej odgrywać te tajemnicze idiotyzmy? „Coś wyczuwam, bracie! Nie powinniśmy tam iść!” – przedrzeźniał Thor, mocno już zirytowany. – Gdybyś jasno i wyraźnie określał, o co ci chodzi, oszczędzilibyśmy sobie wielu kłopotów.
Loki westchnął zniecierpliwiony, ale tym razem musiał przyznać bratu rację.
- Wyczuwam… - zaczął niepewnie. Spojrzał w oczy Gromowładnego i obaj wybuchnęli śmiechem. – Jak sobie chcesz, ale ja naprawdę coś wyczuwam! – Usprawiedliwił się Loki rozbawiony. W duchu zgodził się, że takie emanujące mistycyzmem wypowiedzi czasem naprawdę mogły brzmieć komicznie.
- Dobra – Jasnowłosy mężczyzna w końcu spoważniał, choć wdzięczny był za chwilę śmiechu, który rozładował napięcie. W gruncie rzeczy szanował zdolność Lokiego do odbierania wrażeń. – To co takiego wyczuwasz?
- Moc. – odparł Kłamca. – Niesamowitą magiczną siłę, emanującą w taki sposób, że mogę prawie słyszeć jej wibracje. Jest silna, jedna z najsilniejszych, z jakimi się spotkałem.
- Czy myślisz, że to może być ten, którego szukamy? – Thor gwałtownie zatrzymał wierzchowca. – Wobec tego może nie powinniśmy tam jechać. Mieliśmy tylko…
- Nie, to nie on, jestem tego pewien. Nie pozwoliłby nam się zbliżyć na taką odległość, poza tym ta moc jest… - zastanowił się, jakby nie chciał powiedzieć za dużo. - …inna. – dokończył z wahaniem. – Musimy tam jechać, chcę… coś sprawdzić.
Bóg piorunów zmrużył oczy, usilnie rozważając sytuację. W końcu uległ.
- Zrobimy po twojemu. – powiedział stanowczo. – Jeśli uważasz, że warto to zbadać, ufam twojemu osądowi. Poza tym mieliśmy rejestrować niecodzienne wydarzenia.           
To mówiąc ruszył za bratem, który z rzadko spotykanym u niego rozgorączkowaniem podążał północnym traktem.

            Wstawał świt, kiedy dotarli do sporej osady, usytuowanej w pobliżu rzeki. Pierwsze domy, rozrzucone w znacznych odległościach od siebie, stopniowo zmieniały się w częściej występujące zagrody, a w końcu, w centralnej części, bardziej zwarte ze sobą domki, gdzie pewnie ludzie zajmowali się bardziej rzemiosłem niż uprawą pól. Wioska z upływem czasu powoli zmieniała się w niewielkie miasteczko. Okolica wyglądała na opustoszałą, wszędzie panowała cisza, tylko od strony niewielkiego rynku dobiegały jakieś głosy. Tam też skierowali kroki, zsiadając z koni i przywiązując je przed większym budynkiem, wyglądającym na gospodę. Wyglądało na to, że na głównym placu odbywa się jakieś zgrupowanie, więc wierzchowce byłyby uciążliwe do prowadzenia w tłumie.
            Loki szedł niemal z zamkniętymi oczami, kierując się wibracjami tej niezwykłej mocy. Nie powiedział na głos, co takiego się z nią wiązało, ale wiedział to, niemal od początku, kiedy tylko dotarły do niego pierwsze symptomy. Ta moc była tożsama z jego magią, jak gałęzie wyrastające z jednego pnia, a przy tym silna, niezwykle silna, sprawiała, że kręciło mu się w głowie, teraz, kiedy był tak blisko jej źródła.
Dotarli do rynku i już z daleka zrozumieli, czemu ma służyć tak tłumne zgromadzenie. Na placu odbywała się egzekucja. Imponujący stos wznosił się po środku tłumu. Na podwyższeniu obok stało kilka osób. Znajdował się tam również drewniany krzyż, służący do przywiązywania skazańca, któremu miano zadawać tortury i przerażająca kolekcja narzędzi. Słyszeli żarliwą przemowę odzianego w sutannę człowieka, jednego z tych maleńkich ludzi o wielkich ambicjach, jaki teraz właśnie napawał się swą wszechmocą.
- Spójrzcie na tę, która mieszkała tyle lat pomiędzy wami, na manowce sprowadzając, czary czyniąc! Ta tutaj, czarcia dziwka, ladacznica diabelska, mężczyzn wiodąca na pokuszenie, a na dzieci choroby sprowadzająca! Jakaż nikczemność zakorzeniła się w tej osadzie, jeśli wiedźmie żyć pozwoliliście, by tyle lat zło wśród was czyniła, grzech rozpleniała! Na szczęście teraz ja, duszpasterz wasz, przybyłem, by od upadku was uchronić i czarownicę karze srogiej poddać!
            Sens słów kapłana zatracał się powoli w jego namiętnym rozwodzeniu się nad własnym szlachetnym powołaniem i nad występnym żywotem wiedźmy. Loki nie słuchał, nie patrzył nawet na żałosnego fanatyka. Uwagę jego przyciągała młoda kobieta, będąca powodem całego zamieszania. Stała pośrodku, z rękami związanymi z tyłu i zdawała się beznamiętnie przyjmować fakt, że zaraz czeka ją męka, a później okrutna śmierć w płomieniach. To właśnie od niej płynęła moc, miała ją w sobie i poza sobą, jak otulający kokon, cały czas poruszający się, dający niemal widoczną poświatę wokół jej ciała. Tak, ich aury były niemal jednakowe i łączyły się naturalnie, jakby wyciągały do siebie długie macki i oplatały wzajemnie, niby pnącza bluszczu. Kobieta musiała również to odczuwać, bo uniosła głowę i zaczęła szukać czegoś w tłumie, zdumiona i zainteresowana, aż ich spojrzenia skrzyżowały się. Zobaczył intensywnie zielone oczy, takie same, jak jego własne, jakby ta siła wypełniająca ich od wewnątrz nadawała barwę i szmaragdowy blask tęczówkom…
            Stojący obok Thor skierował wzrok w tę samą stronę, w którą wpatrywał się jego brat.
- To ona? – zapytał. Loki przełknął ślinę i pokiwał głową, nadal pogrążony w tym dziwnym transie.
- Nie można pozwolić, żeby zginęła. – w głosie maga brzmiała taka stanowczość, że Gromowładny tylko przytaknął.
- Jak ich powstrzymamy? – Zapytał. Na twarzy Trickstera pojawił się dziwny uśmiech.
- Nijak – odparł cicho. – Ona to zrobi.

* * *

            Stała tam, wystawiona na ich zachłanne spojrzenia, skoncentrowaną nienawiść, sprawiającą, że twarze zwykłych ludzi zastygały w wyrazie, który upodabniał je do potworów. Starała się ukryć całą swoją świadomość, zamknąć w głębi siebie pod maską obojętności, aby przyjąć swój los z największą godnością, na jaką ją tylko stać. Niemal roześmiała się do siebie. Czy teraz, w obliczu śmierci, jedyne, co ją interesuje to zaspokojenie własnej próżności? Być może było to bardziej żałosne niż łzy i błagania, ale nie mogła po prostu oddać im całkowitej władzy nad sobą, nad swoją duszą. Próbowała się skupić na czymś innym niż słowa kapłana, aby nie myśleć, nie uświadamiać sobie do końca grozy sytuacji.
W pewnym momencie zaczęła odbierać jakieś sygnały dochodzące z tłumu. Zdała sobie sprawę, że docierają one do niej już od dłuższego czasu, wywołując zawroty głowy i ucisk w klatce piersiowej, które wzięła po prostu za objawy strachu. Nie, to było coś innego, jak pulsowanie mocy w magicznych kamieniach w głębi lasu, ale po stokroć silniejsze i wyraźnie płynące od żywej istoty. Wyczuła w tym coś dziwnego, co zaskoczyło ją i zainteresowało, zupełnie odrywając od rzeczywistości. Ta moc była znajoma, jak zapach bliskiej osoby lub miejsca, wywołujący wspomnienia, których nie potrafiła określić, ani umiejscowić. Rozejrzała się pośród tłumu, zaabsorbowana zupełnie tymi wibracjami, chciała tylko dostrzec ich źródło, dowiedzieć się… Tam! Zobaczyła ich w tłumie, dwóch mężczyzn, to jeden z nich był źródłem tego wrażenia. Szczupły i wysoki wpatrywał się w nią intensywnie. Te oczy… Czy są ze sobą spokrewnieni? To niemożliwe, matka mówiła jej wyraźnie, że linia jej przodkini nigdy się nie rozgałęziła. Kim, wobec tego był? Jego blada twarz i smukła sylwetka nasuwały skojarzenia z elfem – pięknym, choć niebezpiecznym duchem natury, ale towarzyszący mu, potężny niczym góra mężczyzna stanowczo nie wyglądał na eterycznego mieszkańca lasu. No i ta aura, to przyciąganie i poczucie, że właśnie znalazła się… w domu.
            Snuła tak intensywne rozważania, że własne, rozpaczliwe położenie straciło na znaczeniu. Teraz jednak, mając przed sobą zagadkę dziwnego mężczyzny, zapragnęła wydostać się jakoś, uwolnić. Czuła, że stoi u progu czegoś ważnego, nie mogła utracić tego od tak, nie mogła teraz umierać! Gdy tylko sformułowała tę myśl, ujrzała uśmiech na twarzy zielonookiego młodzieńca. Skinął do niej głową, jakby w potwierdzeniu, a po chwili zaczęła doświadczać czegoś niesamowitego. To było jakby… w jej głowie zamieszkała jakaś inna jaźń, ktoś do niej mówił, jednak nie używając słów. Parę razy zdarzyło jej się odczytać ludzkie myśli i wrażenia. To uczucie było bardzo podobne, lecz o wiele silniejsze i wyraźnie nie zależało od jej woli. Mogła ubierać dobiegające ją myśli w słowa, zrozumieć. On do niej mówił! W ten dziwny sposób porozumiewał się z nią w jej własnym umyśle.
- Moja droga, zamierzasz coś z tym zrobić, czy lubisz, kiedy wbijają ci rozżarzone pręty w ciało? – Dotarła do niej pierwsza myśl. Kimkolwiek był nieznajomy, nie należał do najsympatyczniejszych. Sądząc z ironicznego wydźwięku tej „wypowiedzi” zamierzał jednak pomóc jej się z tego wykaraskać. „Ale to już chyba nie ode mnie zależy” pomyślała zdenerwowana. Jeśli zamierzał ją ratować, to niech po prostu zacznie, a nie popisuje się sztuczkami z telepatią. Najwyraźniej usłyszał jej rozważania, bo znowu się odezwał.
- O, nie skarbie, nie zamierzam ci pomagać. Sama potrafisz. Nie po to posiadasz taką moc, żeby stać jak słup i oczekiwać ratunku.
Zastanowiła się nad jego słowami. Miała moc, to prawda, ale co mogła zdziałać przeciwko takiemu tłumowi. „Co mam zrobić? Powiedz mi chociaż.” – tym razem świadomie przekazała pytanie.
- Nigdy nie używałaś hipnozy?. Spraw, żeby zapomnieli. Niech powód ich przyjścia tutaj stanie się niejasny i odległy. Namieszaj im w tych kurzych móżdżkach. Zacznij od przywódcy.
Świetnie, hipnoza. Co on sobie wyobrażał, miała problem nawet z narzuceniem swojej woli starszej kobiecie, która cierpiała na urojone dolegliwości. „Jest ich zbyt wielu” – zaoponowała.
- Mają jeden umysł, jeden cel. Tłum skupiony na wspólnej idei jest głupi i łatwy w manipulacji. Skup się na tym, na ich połączonej woli. – Wytłumaczył, choć przebrzmiewała w tym niecierpliwość. W gruncie rzeczy to, co mówił było całkiem sensowne. Tłum, stado, plemię – takie wspólnoty posiadały zjednoczoną jaźń, może nawet coś w rodzaju duszy. Skoncentrowała się na przemawiającym księdzu. Tak, on przewodził, był elementem scalającym umysły. „Traktuj ich jako jedność” – nakazała sobie gorączkowo. „Zapomnij, czemu tu jesteś, nie wiesz, co mówisz, co robisz… Zapomnij!” – słowa kapłana na moment zamarły, jakby nie potrafił skupić uwagi. Tłum zamrugał bezmyślnie jak stado owiec. Podziałało, ale tylko na chwilę. Fanatyk podjął przerwany wątek, a dziwne odrętwienie minęło. „Nie dam rady” – Pomyślała rozpaczliwie.
- Więc umrzesz! Może nie jesteś warta tak wiele, jak sądziłem.
Bezlitosne stwierdzenie wycisnęło łzy z jej oczu, za moment jednak przejęła górę wściekłość. Jakim prawem w ogóle wszedł do jej głowy, przesyłając wyłącznie złośliwości, a teraz jeszcze śmie oceniać jej wartość?! Jak ci tutaj, którym wydaje się, że mogą ją osądzać, odebrać lub darować życie. Nędzni wieśniacy i tchórze, zawsze „sprawiedliwi”, wszyscy czujący się lepszymi od przeklętej wiedźmy! Nienawiść narastała w niej, chcąc się uwolnić po tych wszystkich latach, gdy starała się być dobrym człowiekiem. Teraz jest tylko złość, żal i pustka. Bezmyślna gawiedź, zjednoczona poprzez własny strach i zahamowania. Tak, bali się jej od zawsze i teraz dopiero zrozumiała, że ten strach nie był irracjonalny. Mężczyzna w zieleni miał rację, może nad nimi zapanować, a nawet zrobić coś więcej…
            Nabrała głęboko powietrza, spokojna i skupiona. Sznur, który pętał jej ręce opadł na ziemię, ale zamiast leżeć nieruchomo, zaczął wić się i skręcać, przeobrażając w jadowitego węża. Ktoś w tłumie krzyknął, wśród ludzi rozległy się jęki bezsilności. Nie mogli się ruszyć! Stali i obserwowali spektakl w poczuciu całkowitej bezsilności.
- Przecież przybyliście tu, aby patrzeć! – Usłyszała swój własny głos, czysty i zimny niczym kryształ. – Podziwiajcie więc widowisko!
Wąż rzucił się na dwóch strażników, bezskutecznie próbujących odpędzić go rozgrzanym prętem, wyciągniętym z paleniska. Czarownica jednak zwróciła się w stronę fanatycznego kleryka. Stał nadal pewny swej władzy i próbował recytować jakieś łacińskie formułki. Egzorcyzmy. Wykrzywiła usta w paskudnym, kpiącym uśmiechu i podeszła do niego tak blisko, że widziała kropelki potu, występujące mu na czoło.
- Zamilcz. – Szepnęła. Jego zaklęcia natychmiast ucichły. Krzyknął z bólu, chwytając się za głowę, po czym z jego nosa wypłynął strumień krwi i galaretowatej tkanki. Stał jeszcze, choć był już martwy, jego mózg zamieniony w krwawą sieczkę wypływał przez nos, aż w czaszce pozostały tylko nic nie rozumiejące oczy. Wtedy dopiero upadł jak bezwładna kukła. Przelotnie zastanowiła się, jak długo zachowywał resztki świadomości. Miała nadzieję, że dosyć długo.
Nienawiść i złość nie ustąpiły. Zwróciła się w stronę zamarłego tłumu. Powiodła wzrokiem po ludziach, których leczyła i roześmiała się niemal radośnie. Tak, większość z nich została przez nią uchroniona od jakiejś dolegliwości. Co, gdyby tego nie zrobiła? Odda im z nawiązką wszystko, co zabrała, każdą zarazę i chorobę, każdą cząstkę cierpienia, jakiej dzięki niej uniknęli. Spojrzała ponad głowami ludzi na stojącego z tyłu młodzieńca. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie i fascynacja. „Jak wiele jestem teraz warta?” – pomyślała, pewna, że usłyszał pytanie. Wzniosła ręce do nieba i zaintonowała dziwną pieśń bez słów. Ton, jaki w niej przebrzmiewał, niósł ze sobą żałobę i ból.
Niebo nie zasnuło się chmurami, ani nie zerwał się złowrogi wiatr. Żadna widoczna anomalia nie zakłóciła piękności jasnego poranka, jednak natężenie bezcielesnej mocy budziło większą grozę niż najczarniejsza noc. Na twarzach niektórych ludzi zaczęły pojawiać się pęcherze i rozległe egzemy, inni dusili się własną krwią w uporczywym kaszlu suchotników. Stare, dobrze zagojone blizny otwierały się w ropiejące, przeżarte gangreną rany. Wszystkie schorzenia ujawniały się w ostatnim stadium, jakby od czasu wyzdrowienia dojrzewały i pogłębiały się, aby uderzyć z dziesięciokrotną siłą. Ci, którzy cierpieli na lekkie niedomagania serca osuwali się teraz na ziemie w nagłym zawale; chorujący niegdyś na niestrawność, wymiotowali żółcią i krwią z pękniętych wrzodów. Tylko nieliczni trzymali jeszcze na własnych nogach, wpatrując się z przerażeniem w zemstę czarownicy. Ona sama stała na drewnianym podwyższeniu, a jej twarz nie wyrażała niczego. Odezwała się tak cicho, że tylko będący najbliżej mogli rozróżnić słowa.
- Żyliście na mojej łasce i z mojej woli. – zabrzmiało to niemal smutno. – Teraz odbieram wam tylko to, co zostało darowane.

* * *

            Loki patrzył oniemiały na rozgrywającą się przed nim masakrę. Jeśli miał wyrzuty sumienia z powodu wydarzeń zeszłej nocy, to cóż miał powiedzieć teraz? Nie sądził, że sprowokowana kobieta uwolni taką niszczącą siłę. Ta nienawiść… Była tak podobna do tego, co sam czuł tak niedawno, że zastanawiał się, czy nie skaził jej umysłu własnymi emocjami. Jaką odpowiedzialność miał wówczas wziąć za to, co się tu działo?
Thor szarpnął go za ramię, jego twarz poszarzała.
- Mówiłeś, że sobie poradzi, ale nie, że w ten sposób! Zróbże coś! – krzyknął. Był wyraźnie wzburzony. – Zapanuj nad nią!
- Jeszcze chwila, zaraz sama skończy. – Odparł Kłamca szeptem, żeby brat nie słyszał drżenia w jego głosie. – Taki wybuch mocy bardzo wyczerpuje.
Skinął głową w stronę podwyższenia. Thor ujrzał jak czarownica zachwiała się i zbladła. Odwrócił się do Lokiego, chcąc coś powiedzieć, ale ten ruszył w stronę środka placu.
            Ledwo stała na nogach, mroczki przed oczami i mdłości narastały. Traciła przytomność. Dostrzegła, że zielonooki mężczyzna podchodzi do niej.
- Już dobrze, spokojnie… - Mówi uspokajająco. Jego twarz jest tak blisko, a słowa docierają jak gdyby z oddali. Cisza zaczyna dzwonić w uszach, a wzrok zasnuwa mgła. Osuwa się bezwładnie, ale nie uderza o twarde deski, bo podtrzymują ją silne dłonie.
- Tak, śpij, musisz odpocząć, wszystko będzie dobrze. – Hipnotyzujący głos, jest ostatnią rzeczą, jaką słyszy, zanim zapada w omdlenie.

            Bóg kłamstwa rozejrzał się, trzymając w ramionach bezwładne ciało dziewczyny. Wokół nich kilkadziesiąt osób konało w męczarniach. Wielu leżało już nieruchomo, patrząc martwymi oczami w niebo. Wszechogarniający smród śmierci i choroby wywoływał mdłości. „To chyba tyle, jeśli chodzi o nie wtrącanie się” – pomyślał, jak zwykle sarkastycznie, choć zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.


poniedziałek, 9 września 2013

II. Święty płomień



 W końcu udało mi się wstawić drugi rozdział. Powstawał dość długo, bo sporo treści musiałam zawrzeć, żeby potem niepotrzebnie nie wracać do przeszłości bohaterki. Takie wplatanie retrospekcji w płynące wydarzenia często burzy mi jakąś konstrukcję całości. Cały rozdział jest właściwie skróconą biografią, ale mam nadzieję, że nie wyda się nużący.




II. Święty płomień

           
            Zimno i wilgoć ściekająca po ścianach. Nikłe światło księżyca wpadające przez okno celi tworzyło rozmaite kształty na kamiennej posadzce. W granatowej ciemności dostrzegała ponure twarze i sylwetki, jakby twory z zaświatów już zebrały się, czekając, aż do nich dołączy. Wpatrywała się w nie intansywnie, aby przekonać samą siebie, że to, co widzi jest tylko grą światła, ale im dłużej patrzyła, tym bardziej cienie przypominały powykręcane, żywe istoty. Odwróciła się do ściany i zamknęła oczy. Nie mogła spać. Zresztą, kto potrafiłby zasnąć ze świadomością rychłej śmierci? Ci, którzy mają szczęście wiedzieć, że nadchodząca noc ma być ich ostatnią, spędzają ją zwykle, wracając do minionych dni i zadając sobie pytanie: „Czy żałuję czegokolwiek w moim życiu?”. Większość odpowiada twierdząco, ale skulona w celi młoda kobieta była jedną z niewielu, którzy w każdej sytuacji postąpili w zgodzie z własnym sumieniem. Dlatego tu była. Lecz nawet ta świadomość nie pozwoliła jej przeklinać własnych decyzji. Czuła jedynie smutek na myśl o końcu, zanim zdążyła przeżyć naprawdę swój czas na ziemi, a także o darze, którego nie zdążyła w pełni poznać i wykorzystać.
            Urodziła się jako „inna”, obca, mimo, iż jej ojciec był szanowanym mieszkańcem wioski, w której mieszkali. Zwał się Bodvar. Uważano go za autorytet, gdyż podróżował w miejsca tak odległe, że niektórzy w ogóle nie wierzyli w ich istnienie, znał wiele języków i pism. Przywoził ze sobą egzotyczne towary i dziwne wynalazki, których działania nie potrafili zrozumieć najmądrzejsi ludzie we wsi. Stary ksiądz kręcił nosem i grzmiał o pogaństwie, które takie magiczne sprzęty tworzy, ale umilkł wkrótce, przypomniawszy sobie, że ziemie, na których żyją, jeszcze dwa pokolenia temu zamieszkiwane były przez pogan, a wielu starszych ludzi, należących do jego trzódki pod pogańskim panowaniem się narodziło, wyrzekli się jednak bluźnierczej wiary i słuchali nauk kapłana z żarliwością i pokorą. Postanowił zatem na niektóre rzeczy przymknąć oko, nie wygłaszać potępiających sądów, a jedynie dalej z wyrozumiałością na właściwe ścieżki naprowadzać. Pewnego razu jej ojciec przywiózł ze sobą kobietę. Na imię jej było Argea, a odznaczała się niezwykłą urodą. Kruczoczarne włosy i oliwkowa cera pozwalały na pierwszy rzut oka stwierdzić, że pochodziła z południowych krain, a język, którym się posługiwała był śpiewny i obcy. Ożenił się z nią jak przystało, a po jakimś czasie powiła dziecko, dziewczynkę. Choć zostało ochrzczone i przyjęte do wspólnoty, budziło niepewność i lęk, nie spowodowane pochodzeniem, ale dziwnymi wibracjami, jakie unosiły się wokół niego, czymś nieokreślonym, jak ruch dostrzegany kątem oka, lub odgłos na granicy słuchu, rozlegający się w nocy. Ludzie tamci, choć przyjęli nową wiarę, nosili jeszcze w sobie wrażliwość na takie sprawy, zakorzenione w nich głęboko nastroje, kiedy chodziło się wznosić modły do drewnianych posągów starożytnych bóstw. Dziecka unikali niemal odruchowo, choć wielu starało się tego nie okazywać.
            Kobieta na słomianym posłaniu westchnęła. Zawsze bolał ją ten dystans, ale też od dawna wiedziała, czym jest spowodowany. Miała szczęście pod tym względem, bo jej matka od razu zrozumiała, że to dziedzictwo przodków odezwało się po wielu pokoleniach. Matka... jej opowieści, dawne legendy, z których jedna opowiadała o dalekiej przodkini, Casandrze.
- Była ona kobietą z królewskiego rodu – opowiadała matka, szyjąc lub haftując w długie wieczory. – piękną i dumną. Wielu kandydatów do swej ręki zbywała, jako nie dość godnych, aż przyszedł czas, że zapałał do niej miłością jeden z bogów. Casandra zapragnęła od niego wielkiego daru jako dowodu miłości; chciała otrzymać magiczną moc, jakiej nie posiadałby żaden inny człowiek. Dzisiaj legenda wspomina co prawda o umiejętności patrzenia w przyszłość, ale to tylko pobożne życzenia, bo nikt nie może ujrzeć tego, co się stanie, poza trzema istotami, które tkają ludzkie losy, a one niechętnie dzielą się swą wiedzą. Nasza pra-prababka otrzymała więc Dar, ale mimo to odrzuciła zaloty zakochanego boga. Niektóre wersje tej opowieści prawią o przekleństwie nałożonym na nią przez oszukanego kochanka, zwykle jednak mówi się, że po prostu odszedł, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Może jej moc była tak wielka, że mogła pokonać nawet jednego z nieśmiertelnych, a może po prostu ów bóg nadal ją kochał i nie mógł skrzywdzić, nawet wówczas, gdy go oszukała... nie wiadomo. Pogłoski o przekleństwie rozniosły się zapewne, gdyż mimo posiadania Daru, życie Casandry pełne było bólu. Z królewskiej córki stała się niewolnicą, branką władcy wrogiego państwa, utraciła dwoje ze swoich dzieci. Padła ofiarą morderstwa z rąk zazdrosnej żony swego kochanka, nie mogąc lub nie chcąc temu zapobiec. Poza synami, których straciła, miała również córkę i los chciał, aby przeżyła, przekazując dalej moc, która odradzała się w niektórych jej potomkach. W tobie jest ona tak silna, że mimowolnie wpływa na otoczenie, kształtując je zgodnie z twą wolą. To wielka odpowiedzialność. Korzystać z Daru trzeba mądrze, a w dzisiejszych czasach również w ukryciu, ponieważ wielu uważa go za piętno zła. To oczywiście nieprawda, sami nadajemy sens naszemu życiu, nie przez to, kim jesteśmy i jakie moce posiadamy, lecz przez nasze czyny, ale ograniczeni ludzie lubują się w piętnowaniu wszystkiego, co nie zgadza się z ich pojmowaniem świata. Pamiętaj o tym zawsze i bądź ostrożna w odkrywaniu swych umiejętności.
            Zastosowała się do rady matki i pod jej okiem rozwijała swoje talenty, zarówno nadnaturalne, jak i bardziej przyziemne, gdyż odziedziczyła po ojcu bystry umysł i chęć zdobywania wiedzy. Bodvar czuł również, że dziewczynka nosi w sobie pokłady czegoś mistycznego, jednak podczas swych podróży nauczył się wiele. Odwiedzał miejsca, w których władanie magią było poważane, widział czarowników, ochraniających swój lud przed głodem i zarazą, toteż sam nabrał szacunku dla odmienności i zachował otwarty umysł, jakim niewielu ludzi może się poszczycić.

             W dziesiątym roku jej życia miały miejsce wydarzenia, które otwarły jeszcze więcej perspektyw dla niezwykłych zdolności, jakie posiadała. Zaczęło się od śmierci starego księdza. Dokonawszy swojego żywota w spokoju, już zawczasu czując zbliżający się koniec, napisał do biskupstwa list, w którym prosił o mianowanie następcy. Dzięki tej przezorności, już w trzy dni po jego odejściu, do wsi zawitał nowy kapłan, człowiek światły i oczytany w stopniu tak wielkim, iż niektórzy dziwili się, dlaczego przyciągnęła go mała mieścina na północy, nie zaś kościelna kariera. Bardziej spostrzegawczy mogli mieć swoje podejrzenia, gdyż ksiądz wykazywał nieodparte, choć subtelnie okazywane zainteresowanie dla starożytnych kultów, jakie istniały w tych rejonach  wiele lat temu i dla magii, jaka była wówczas praktykowana. Jego słowa sugerowały dobitnie, że dociekliwość ta wynika z chęci studiów nad sposobami nawracania pogan i skutecznemu zwalczaniu rytuałów i zabobonów, wciąż jeszcze żywych na tych ziemiach, ale można było dopatrzyć się w tym czegoś więcej…
            Naturalną wydała się zażyłość, jaka w niedługim czasie wykształciła się między kapłanem, a rodziną Bodvara. Jako najbardziej wykształceni ludzie w wiosce - większość mieszkańców była bowiem niepiśmienna - stanowili dla sługi Kościoła jedyne interesujące towarzystwo. Ich córka zaś przyciągała go z zupełnie innych powodów. Wówczas już wyróżniała się wyglądem o wiele bardziej niż jej matka, choć to właśnie po niej dziedziczyła tak rzadko występujące w Skandynawii kruczoczarne włosy. Cerę jednak miała jasną, niemal przeźroczystą, jak jej nordyccy przodkowie, a oczy jasnozielone, pałające wewnętrznym blaskiem, jakby nieobecne, choć przecież ciągle czujne i pełne wyrazu. To nie wygląd jednak wzbudził zainteresowanie duchownego, ale wyczuwalne tchnienie mocy, jakie w niej istniało. Po wielu miesiącach rozmów, które tylko mimochodem zawadzały o pewne tematy, wyznał im swój sekret. Jak wielu kapłanów w tamtych czasach, studiował on tajniki sztuki magicznej, znajomość run i prastarych formuł. Takie praktyki były oczywiście zakazane, jednak właśnie dzięki przynależności do sług Kościoła, można było zgłębiać je potajemnie. Istniały szkoły, gdzie wyświęceni kapłani przekazywali swoim uczniom prawdziwą wiedzę, nieokrojoną przez konserwatywne chrześcijaństwo. Wielu mądrych ludzi twierdziło, że magia nie jest przeciwna Bogu ani religii, że wiele z jej aspektów pomaga rozwiązać zagadki tego i innych światów, choć istniały również dziedziny tak czarne i plugawe, że poznawanie ich zatruwało duszę i umysł, również praktykowane przez niektórych duchownych. Dlatego ów ksiądz, dojrzawszy w dziewczynce niesamowity potencjał, zapragnął ofiarować jej wiedzę, aby mieć spadkobiercę, który dzięki wrodzonym predyspozycjom kiedyś przerośnie go we wszystkich aspektach, a także by uchronić ją przed zejściem w zwodnicze ścieżki Czarnej Sztuki, która skazywała duszę na zatracenie. Rodzice z radością przystali na takie rozwiązanie i z czasem dziewczynka stała się pojętną adeptką. Nauczyła się też kierować swą aurą, dzięki czemu nie budziła już takiej trwogi u mieszkańców wioski.
            Kiedy miała dwanaście lat, nastąpiła pierwsza tragedia w jej życiu, dotąd płynącym tak szczęśliwie. Od wielu miesięcy w domu panowała radość, ponieważ Argea spodziewała się dziecka. Córka starała się odciążać ją we wszystkich pracach i dotrzymywać towarzystwa, nadal jednak pobierała swoje lekcje. Pewnego dnia, kiedy gościła akurat w domu księdza, przybiegła zdyszana sąsiadka, z wiadomością, że poród się rozpoczął. Wszyscy przerazili się nie na żarty, gdyż do właściwego terminu brakowało jeszcze wielu dni. Dziewczyna jednak, wówczas już poznająca także sztukę leczenia, oderwała się natychmiast od swoich zajęć i pobiegła do domu.
Nie zdążyła. Dosłownie kilka minut oddzieliło możliwość pomocy od momentu, w którym żadne nauki i umiejętności nie tchną życia w kogoś, kto znajduje się po drugiej stronie. Zarówno Argea, jak i noworodek odeszli z tego świata, zanim podjęto jakiekolwiek działania. Żałoba, jaka spadła na nich tak nagle, zamiast radości narodzin, sprawiła, że przez pierwsze dni ojciec i córka chodzili jak w transie, nieobecni, niezdolni nawet do rozpaczy.
            Od tego czasu Bodvar straszliwie podupadł. Utrata małżonki odebrała mu całą radość życia i choć jedyne dziecko napawało go dumą, nie mógł pozbierać się po nieszczęściu. Topił smutki w alkoholu, nie mając nic, co mogłoby go powstrzymać przed powolnym niszczeniem samego siebie. Nie był jednak złym człowiekiem. Siadywali czasem jeszcze razem w te dni, kiedy jego zamroczenie było na tyle słabe, że miał kontakt z otaczającym światem. Opowiadał o swoich podróżach, jednak przebrzmiewało to nostalgią i beznadziejnością. Wyjawił także córce prawdę o przeszłości Argei, o tym, że była ona niewolnicą oraz kurtyzaną, jednak miłość ich dwojga pokonała wszystkie przeszkody i mogli przeżyć razem tak wiele lat w szczęściu i spokoju. Dorastającej dziewczynie historia matki nie wydała się szokująca, a jedynie pełna romantyzmu i dramatyczna. Wiedziała, że nie wszędzie kurtyzany są tak potępiane, jak w ich kraju, a na dalekim południu sztuka miłości fizycznej kultywowana jest w sposób, jakiego ludzie konserwatywni zwykle nie rozumieją. Zanim matka zmarła, zdążyła trochę jej powiedzieć o tych sprawach, a jej punkt widzenia na zmysłowość różnił się znacznie od zabobonów przesądnych mieszkańców wsi.
            Więzi między uczennicą i nauczycielem zacieśniały się. Kapłan zatrudnił ją również jako pomoc w domu, częściowo z potrzeby, ale też z chęci pomocy, gdyż wiedział, że nałóg Bodvara pochłania mnóstwo pieniędzy. Przeszkodą jednak stało się coś zupełnie naturalnego, co sprawiło, że i tak już budząca nieufność dziewczyna, zaczęła być piętnowana przez społeczność – dojrzewała. Południowa krew wcześnie obudziła w niej kobiecość, zaokrągliła kształty i nadała twarzy i gestom wyraz niesamowitej zmysłowości. Niemal natychmiast pojawiły się ohydne plotki na temat jej służby w domu księdza, bowiem, pomimo iż był on już mężczyzną pięćdziesięciopięcioletnim, nadal zachował witalność młodości i przystojny wygląd. Winą za domniemany grzech obarczano, jak to zwykle bywa, przede wszystkim kobietę, uwodzicielską wiedźmę, jak ją teraz nazywano. Wszystkie te domysły powtarzano szeptem, a jednak wrogie spojrzenia, jakie zdarzyło jej się dostrzegać, gdy tylko pojawiała się w miejscach publicznych, mówiły same za siebie. Do otwartej agresji nigdy nie doszło, autorytet kapłana był nadal bardzo wysoki i nawet wójt, mieszkający w sąsiedniej osadzie, nie wiedział o panujących nastrojach.
            Zmiany nastały, gdy do wioski dotarła zaraza, nękająca ostatnimi czasy kraj. Wtedy to zapomniano o uprzedzeniach, bo sztuka leczenia, jaka posługiwała się wyłączona dotąd ze społeczności kobieta, ratowała życia ludzi i nie dopuściła żałoby do wielu domów. Doceniano jej oddanie w opiece nad chorymi, tym bardziej, że sama straciła podczas epidemii ojca, który, osłabiony przez wyniszczający tryb życia, nie oparł się chorobie. W głębi serca podejrzewała, że potajemnie zaniechał przyjmowania lekarstw, chcąc już odejść z tego świata i dołączyć do swojej ukochanej małżonki. Ta myśl sprawiała, że nie pogrążyła się tak bardzo w żałobie po ojcu, postrzegając jego śmierć jako koniec tułaczki i odnalezienie wiecznego spokoju. Tak, czy inaczej, mieszkańcy wioski spoglądali na nią teraz przychylniejszym okiem, szukając nawet po przeminięciu zarazy pomocy w swoich dolegliwościach. Nie było już mowy o potajemnych romansach, a słowo „czarownica” nigdy nie padło, pomimo, iż w istocie nią była.  Od tego czasu zaczęła budzić szacunek i nim ukończyła dwadzieścia lat, stała się znana w całej osadzie. Jakże szybko zmieniają się nastroje społeczności w obliczu nieszczęść i jak łatwo moneta może się odwrócić poprzez jeden impuls. Wiedziała, że szacunek może szybko przerodzić się w nienawiść i lęk, wystarczy iskra, aby wybuchł pożar…

            Tak też stało się w pięć lat po epidemii, kiedy zdążyła już odzyskać spokój i równowagę, zburzoną przez ciąg tragicznych wydarzeń. Ukończyła już wówczas dwadzieścia trzy lata i choć była piękną kobietą, nie wyszła jednak za mąż. Często myślała, że za ten fakt była odpowiedzialna cudowna harmonia jej rodzinnego domu, podświadomie pragnęła takiego porozumienia z drugim człowiekiem, jakie istniało między jej rodzicami. Nie wyobrażała sobie małżeństwa podobnego do tych, jakie zawierali ludzie wokół niej, często bez wzajemnego poszanowania i partnerstwa, a zważywszy, że jej Dar i skomplikowany charakter nie czynił jej osobą łatwą do zaakceptowania, bezpieczniej było żyć w samotności. W tym właśnie czasie opuścił ten padół ostatni człowiek bliski jej sercu. Stary kapłan zmarł śmiercią spokojną i bezbolesną, we własnym szerokim fotelu, z ulubioną księgą na kolanach. Jego uczennica lojalnie ukryła w swoim domu wszystkie woluminy, jakie mogłyby rzucić cień na jego reputację i żegnała go z żalem oraz wdzięcznością, czuwając przy ciele złożonym na marach. Wiedziała, że dobra epoka w jej życiu dobiegła końca, została sama z naukami i mądrościami osób, które ją wychowały, starając się przelać w jej duszę najbardziej wartościowe cechy ich charakterów.
            Osada do tej pory miała niebywałe szczęście przy wyborze kapłanów. Inteligentni i tolerancyjni, starali się nawracać i nauczać poprzez opowiadanie o miłości i dobroci Boga, nie zaś straszenie ogniem piekielnym. Czasem byli nawet krytykowani przez bardziej ortodoksyjnych chrześcijan, których już wtedy w okolicy nie brakowało. Odmiana religii, która groziła karą za grzechy i bezwzględnie osądzała ludzkie czyny, zawsze przyciągała tych, którzy uważali się za lepszych od reszty, spragnionych władzy i posłuchu. Nowy ksiądz nie potrzebował wiele czasu, by zyskać spore stadko wiernych, gotowych na każde zawołanie wyplenić wokół siebie zło z niezłomnością i zapałem. Wielu chłopów, którzy rozumu nie mieli w nadmiarze, teraz przerażeni słuchali zionących siarką kazań, pragnąc z całych sił zasłużyć sobie na miejsce w niebie. Nastroje zmieniły się. Iskra, uwolniona przez młodego fanatyka, wzniecała powoli płomień, który rozprzestrzeniał się i wkrótce miał dosięgnąć osoby, która najbardziej różniła się od reszty.
            Wracała wówczas z wizyty u staruszka, potrzebującego leczenia. Teraz robiła to coraz rzadziej i wielkiej tajemnicy, człowiek, którego odwiedziła był jednak bardzo chory, stanowiła ostatnią deskę ratunku. Kiedy przechodziła między dwoma domami, wyczuła obecność kilku osób, w których umysłach kołatała się taka mieszanina fanatyzmu, żądzy i sprzeczności, że zatrzymała się przerażona. Nie miała dokąd uciekać. Z mroku wyłoniło się trzech mężczyzn, najbardziej zapalczywych i agresywnych ze zwolenników księdza. Ich zamiary były w pełni oczywiste. Mieszaniną obelg dawali jej do zrozumienia, że swoją zmysłowością sprowadza porządnych mężów i ojców na manowce, że jest ladacznicą i wiedźmą, diablicą. W ich myślach widziała niewyraźne, ale budzące obrzydzenie plany „dania jej nauczki”, zaspokojenia ich pragnień i fantazji. Wówczas po raz pierwszy użyła magii przeciwko innemu człowiekowi, choć w głębi serca wiedziała, że to tylko przypieczętuje jej los. Jeden napastnik padł na ziemie z porażonym wzrokiem, drugi doznał dotkliwych oparzeń, gdy próbował ją złapać. Wówczas to trzeci z mężczyzn podniósł krzyk na całą wioskę. Godzina nie była bardzo późna, wielu mieszkańców wyszło z domu, a słowo „czarownica” podziałało na nich, jak płachta na byka. Poszkodowani mężczyźni upierali się, że próbowała ich uwodzić, rzucać uroki, a kiedy oparli się jej diabelskiemu czarowi, z zemsty sprowadziła na nich poparzenia i ślepotę. Początkowe próby ucieczki na nic się zdały, przeciwników było zbyt wielu. Wywlekli ją na główny plac i niechybnie zatłukliby na miejscu, gdyby nie fanatyczny sługa boży. Widząc okazję dla swojej ogromnej pychy, kazał natychmiast spętać czarownicę i orzekł, iż wszystko musi odbyć się z wolą boską. Wiedźmę należy bezwzględnie spalić, bowiem tylko święty płomień może zniszczyć diabelską sługę, a uprzednio należy zadać jej mękę, by za pomocą narzędzi kaźni złamać wolę płynącą od Złego. On sam poprowadzi egzekucję, która musi być wykonana zgodnie ze zwyczajem i nakazem Kościoła. Zamknięto ją tedy w małym loszku, przeznaczonym do tymczasowego przetrzymywania więźniów, posłano po wójta, a gorliwi wieśniacy zaczęli wznosić stos na środku placu. W sercach ich gościła duma i gorzał święty płomień…

* * *

            Nad osadą wstawał świt, którego pierwsze promienie padały przez zakratowane okienko lochu. Czarnowłosa młoda kobieta otarła łzy strachu i żalu, ale ucisk w gardle nie chciał minąć. Czekał ją sąd, który miał być w istocie tylko farsą, wyrok bowiem już dawno zapadł. Słyszała, jak na zewnątrz, na głównym placu zaczynali gromadzić się ludzie. Znała ich. Dorastała wśród nich, niosła pomoc, lecz żyła obok, nigdy nie włączona w społeczność, zawsze odrzucana, nawet w latach pozornego zaufania. Zawsze obca i dziwna. Nie należała tutaj, do tego miejsca, może nawet do tego świata, więc teraz wykluczają ją z niego, tak jak niegdyś wykluczyli ją z własnej wspólnoty.
Drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia weszli dwaj mężczyźni w towarzystwie księdza. Związali jej ręce z tyłu i wyprowadzili bez słowa. Nawet kapłan nie podjął zwyczajowej próby nawrócenia, nie nakłaniał do wyznania win. No tak, to mogłoby uchronić ją przed męką, a przecież wtedy widowisko byłoby nieciekawe. Mimo przerażenia i rozpaczy, uśmiechnęła się sarkastycznie. Szła posłusznie, starając się trzymać uniesioną głowę i opanować drżenie. Czarownica zmierzała na spotkanie z Bogiem.

niedziela, 1 września 2013

I. Reguła gościnności

            
Pierwszy rozdział na rozgrzewkę. Jak to na początku bywa, trochę oderwany od całości. Coś w stylu "Zarys bohaterów".





I. Reguła gościnności

            Szarość świtu, spotęgowana jeszcze gęstą, nieprzyjemną mżawką sprawiała przygnębiające wrażenie. Zimne krople, zacinające lekko wdzierały się uporczywie pod kaptury podróżujących. Leśny krajobraz, ciągnący się kilometrami bez jakichkolwiek śladów ludzkich siedzib wydawał się irytująco jednostajny, jakby został zrobiony z zamokniętej, gnijącej wełny.
Jeździec westchnął, opatulił się rdzawoczerwoną peleryną i roztarł dłonie w rozpaczliwej próbie rozgrzania się, jednak ostatnie kilkanaście godzin pozbawiło ich jakiegokolwiek ciepła. Zdawał sobie sprawę, że chłód tego miejsca nie jest w stanie naprawdę mu zaszkodzić, a jednak odbierał resztki humoru. Mężczyzna uniósł lekko głowę i spojrzał na swojego towarzysza. „Czy jego nic nie rusza?” pomyślał z konsternacją. Rzeczywiście, drugi jeździec, choć niższy i o delikatniejszej budowie, siedział wyprostowany w siodle, jakby zimna, nieprzyjemna zawierucha nie powodowała u niego żadnego dyskomfortu. Oliwkowozielony płaszcz narzucony miał luźno na ramiona a kaptur służył mu raczej dla ukrycia twarzy niż ochrony przed deszczem. On pierwszy zauważył zabudowania w oddali.
- Spójrz. – skinął głową do swojego kompana.
- Zajazd! – Krzyknął tamten z ulgą – Nareszcie.
- Myślisz, że powinniśmy? – Jakoś mi się tu nie podoba…
- Och, pan szanowny wybaczy obniżenie standardów, ale skończyła się srebrna zastawa. – Mężczyzna w czerwieni roześmiał się cynicznie. – Dziecko wygodnych komnat. – Dodał.
- Zamknij się, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Po prostu coś mi tu nie pasuje… w tym miejscu.
            Powaga jego słów sprawiła, że wyższy jeździec zastanowił się.
- Słuchaj, chcę po prostu wyspać się w łóżku i ogrzać. Co może się wydarzyć przez jedną noc? Jutro już nas tu nie będzie. Zresztą – dodał ze śmiechem – oni nie mogą wyrządzić nam szkody.
- A jednak zabroniono nam się mieszać. Mamy obserwować, rozmawiać, ale nie brać udziału w żadnych wydarzeniach. Po prostu wyczuwam, że w tym miejscu może to być trudne. – westchnął z rezygnacją. – w sumie masz rację. Przesadzam. Za dużo myślę. Jedźmy.
            Z bliska gospoda okazała się większa i lepiej utrzymana niż sądzili. Uwiązali konie i weszli do środka. Ciepła izba i zapach strawy podziałały rozluźniająco. Mężczyźni zdjęli kaptury i omietli wzrokiem pomieszczenie. Odpowiedziały im pełne ciekawości spojrzenia gości i karczmarza.
Zaiste prezentowali się interesująco. Wyższy z podróżnych, postawny i szeroki w barach przedstawiał sobą idealny nordycki typ. Rysy jego twarzy, choć nieco toporne, żadnym razie nie były niemiłe dla oka, a wyzierająca z nich otwartość budziła natychmiastowe zaufanie i sympatię. Był młodym mężczyzną, także nie raziła w nim pewna lekkomyślność, dająca się wyczuć w sposobie bycia i gestach – nieco może przesadnych, ostentacyjnych.
Drugi mężczyzna, a właściwie młodzieniec, wyglądało bowiem, że nie ma jeszcze dwudziestu lat, tylko z pozoru wydawał się niski i drobny. Szczupła sylwetka była doskonale wyrzeźbiona, a wzrostem niemal dorównywał swemu towarzyszowi, jednak przez kontrast z jego niedźwiedzią posturą, sprawiał wrażenie ascetycznego i słabego. Twarz miał pociągłą i bladą, o nieco ostrych rysach, czarne włosy sięgające do połowy karku gładko zaczesane do tyłu, a oczy o odcieniu jadowitej zieleni przypatrywały się otoczeniu badawczo, jakby z lekką ironią. Skinął ponaglająco na blondyna, bo niezręczna cisza przeciągała się.
- Witajcie. – rzekł tamten tubalnym głosem, zwracając się do mężczyzny w fartuchu, który z całą pewnością był karczmarzem. – Nazywam się Tonis, A to mój brat, Laune. Jesteśmy zdrożeni i potrzebujemy pokoi na noc.
Właściciel, który już w ciągu pierwszych sekund ocenił gości pod względem zarobku – ich wysoki wzrost, płaszcze najprzedniejszego gatunku i szlachetne rysy – gnąc się w ukłonach, jął zapewniać o wygodzie, usługach i smacznym jedzeniu, jakie może zaoferować tak znakomitym gościom. Jego głos brzmiał niepewnie, tylko, gdy napotykał oskarżycielskie spojrzenie zielonych oczu. „Co jest z nim nie tak” pomyślał, „gapi się na mnie, jakby wiedział…” – na tę myśl oblał go zimny pot. Jak najszybciej zaprosił podróżnych do ucztowania w osobnej sali, przeznaczonej dla wysoko urodzonych. Kiedy rozsiedli się na wygodnej ławie, niemal natychmiast pojawiła się dziewczyna, wnosząca półmiski i talerze. Mężczyzna o imieniu Tonis ze zdziwieniem i rozbawieniem wziął do ręki widelec i obrócił go w palcach.
- Spójrz, jednak dali nam srebrną zastawę. – Parsknął. – Jaką gospodę stać na srebro i to na takim odludziu?
- Wiesz, pewnie wyciągnął jakiś spadek po babce, żeby nam zaimponować. – Młodzieniec nie był tak skory do śmiechu, jak jego brat. Wyglądał na zamyślonego. Dziabnął widelcem kawałek mięsa, podniósł go do twarzy i powąchał.
- Sprawdzasz, czy świeże? – Z twarzy Tonisa nie schodził uśmiech. „To w sumie takie przyjemne. Wystarczy mu ciepło, żarcie i krąglutka kelnerka, żeby był zadowolony. Czemu muszę się tyle przejmować?” – zastanowił się Laune.
- Widziałeś kelnerkę? – Zapytał, tamten, jakby właśnie odczytał mu myśli. – Śliczna, prawda? – Dodał z entuzjazmem.
- Sądząc z jej zachowania i stroju, kelnerowanie to zaledwie połowa jej obowiązków zawodowych. – Odparł, uśmiechając się po raz pierwszy od początku rozmowy. – Wiesz, dwa etaty, to lepszy zarobek.
            Wiedział, że był nieco złośliwy, ale nie mógł się powstrzymać. Blondyn, zupełnie niezrażony, przy następnej okazji zagadał do dziewczyny, która przyszła sprzątnąć ze stołu.
- Może usiądziesz z nami na chwilę?
Zachichotała, pochylając się nad stołem i prezentując zawartość dekoltu w sposób nie dający wątpliwości. Wszystkie jej umizgi skierowane były od początku ku Tonisowi, Launego ignorowała całkowicie, lub też rzucała mu spojrzenia pełne lęku. Był dziwny. Odstręczał ją, mimo, iż był pięknym młodzieńcem, budził w niej strach i nieprzychylność. Z trudem zachowywała wobec niego nawet zwykłą, zawodową uprzejmość.
- Niestety, panie, TERAZ jestem bardzo zajęta. – odparła z naciskiem i obiecująco.
- Więc może później? W moim pokoju? Możemy porozmawiać, napić się wina… - Zaprezentował rozbrajający kobiety uśmiech. Dziewczyna, choć na pozór zajęta wyłącznie sprzątaniem, skinęła potakująco głową i pośpiesznie wyszła z izby.
- Co za dyskrecja. – Stwierdził. Napotkał wzrok brata. – Co, potępiasz mnie?
- W żadnym wypadku. Dziewczyna jest naprawdę ładna.
- A jednak ty tego nie robisz, kiedy podróżujemy. Nie korzystasz z życia, mój drogi. – Tonis roześmiał się rubasznie. – Powinieneś zakosztować wdzięków doświadczonej kobiety. To dlatego jesteś taki spięty. Może przyślę ją do ciebie?
Błysk jakiejś emocji pojawił się w zielonych tęczówkach i natychmiast zgasł.
- Wybacz, ale nie gustuję w tutejszej faunie. – Roześmiał się, choć zabrzmiała w tym fałszywa nuta. Jego brat zajęty jedzeniem i zapewne planowaniem wieczornych uciech nie zauważył tego. Wzruszył ramionami.
- Jak chcesz. Po prostu uważałem, że to może cię trochę rozerwać. – Podniósł głowę. – Już idziesz?
- Tak, chętnie odpocznę. Miłej schadzki. – Uśmiechnął się, tym razem zupełnie szczerze i zniknął za zasłoną oddzielającą ich jadalnię od głównej izby.

* * *

            Nie spał. Czekał w ciemności, rozmyślając. Wokół panowała zupełna cisza, oznaczająca, że wszyscy udali się już na spoczynek. Najpierw ucichły odgłosy z głównej jadalni, później dobiegające z innych pokoi. Przez ostatnią godzinę był zmuszony do wsłuchiwania się w skrzypienie łóżka i przyspieszone oddechy z sąsiedniej sypialni. Cóż, widać drogi braciszek faktycznie zapewnił sobie rozrywkę na wieczór. Laune roześmiał się ironicznie. To jego uważają za pozbawionego uczuć, wycofanego. To z nim jest coś nie tak. Jakby wchodzenie w każdy, mający kobiece kształty otwór było dowodem posiadania bogatego wnętrza. Jakby kompletny brak empatii, spostrzegawczości i umiejętności interpretacji, jaki reprezentował sobą „złoty chłopiec” jego rodziny były cnotami. Dlaczego? Z powodu jowialności, szerokich uśmiechów i wyglądu silnego, nierozgarniętego niedźwiedzia, który budził zaufanie. A jednak… to właśnie on, dzięki tej nieistniejącej wrażliwości był jedynym przyjacielem. Po prostu nie zauważał tego, co innych odrzucało, powodowało brak zaufania. Nie widział tego… upośledzenia. „Tak, mój drogi” – westchnął w duchu – „Taki właśnie jesteś, tylko dlatego cię tolerują. Bo mają cię za wybrakowanego. Nie twoja wina, może nawet trochę ci współczują. Wolałbyś, żeby się bali i nienawidzili?”. Wbrew temu, co sądzili inni, nie lubił tak bardzo samotności. Powodowała, że zaczynał rozmyślać… wnioski zawsze były pełne goryczy i żałował, że w ogóle zaczął. Ale to nie był czas na użalanie się. Miał coś do zrobienia. Słyszał już ciche kroki w korytarzu. „Skup się” – nakazał w myślach.
Drzwi uchyliły się nieznacznie. Postać w ciemności zawahała się, wsłuchała w równy oddech mężczyzny w łóżku, po czym, pewna, że śpi on głęboko, weszła do pokoju. W mroku nie dało się dokładnie zobaczyć tajemniczego intruza, ale światło księżyca padające wprost na posłanie dobrze oświetlał leżącego w nim młodzieńca o czarnych włosach. Napastnik podniósł rękę uzbrojoną w kuchenny nóż, wymierzył starannie cios w samo serce i uderzył ze wszystkich sił. Sylwetka w łożu… zamigotała. Znikając i pojawiając się pozwalała zauważyć nóż, który przeszedł przez nią, jak przez ducha i po samą rękojeść zagłębił się w materacu. Napastnik zamarł z niedowierzania.
- Niedobrze łamać świętą zasadę gościnności. – usłyszał tuż przy swoim uchu spokojny głos, który jednak sprawił, że ciarki przeszły mu po plecach. To było niemożliwe. On przecież… nie można być w dwóch miejscach na raz.
Odwrócił się gwałtownie i spojrzał w oczy, które wydawały się fosforyzować w ciemności. Chciał krzyknąć, ale bezcielesna siła wyrzuciła go w powietrze tak gwałtownie, że uszło z płuc całe powietrze. Grzmotnął o ścianę i znieruchomiał. W sąsiednim pokoju dało się słyszeć poruszenie. Kilka chwil później drzwi otworzyły się.
- Loki? Jesteś tutaj? – Odezwał się zaspany, niski głos. Świece w lichtarzach zapłonęły, oświetlając pokój. Młody człowiek stał na środku sypialni, a w rogu przy ścianie leżał nieprzytomny właściciel karczmy.
- Co się stało? – stojący w progu zaspany blondyn miał tyle rozumu, żeby wejść szybko do izby i zamknąć za sobą drzwi. – Zabiłeś go? Mieliśmy się nie wtrącać... – zaczął prawić z wyrzutem, ale jednocześnie z lekką satysfakcją, to on bowiem uchodził za porywczego i lekkomyślnego. Umilkł widząc minę brata.
- Nie, żyje, ale chyba już nie długo. Co miałem robić? Drań łamie prawo gościnności, morduje bogatych gości pod własnym dachem? Jesteśmy bogami, do cholery, mamy nie reagować?! – ostatnie słowa wysyczał gniewnie. – Nie dziwię się, że te ludzkie gnidy popadają we własny upadek i szukają nowych władców, skoro zamiast nimi kierować i karać takie deprawacje głupio wierzymy, że mogą sami odróżniać dobro od zła!
            Zapadła cisza. Loki, sam zdziwiony tym wybuchem spojrzał na stropiony wyraz twarzy towarzysza i westchnął znużony.
- Co jeszcze się stało? – zapytał zimno. Tamten chrząknął zażenowany i dopiero po chwili odważył się podnieść wzrok.
- Dziewczyna... zniknęła. Zabrała moją sakwę.
W odpowiedzi usłyszał drwiący śmiech Tricstera.
- Świetnie, wielki, wszechmocny Thor dał się okraść podrzędnej kurwie. I ja się dziwię, że ludzie nas nie szanują? Łamią święte reguły? Jak można tak niweczyć własny autorytet, w dodatku pretendując do...
- Zabrała też pierścień. – wyszeptał słabo bóg gromów. Pod wpływem spojrzenia brata wyglądał jak mały chłopiec przyjmujący burę od nauczyciela.
- Świetnie! – Loki zamachał rękami, chcąc coś wykrzyknąć, ale zrezygnował w połowie gestu. Nagle opadły z niego całe nerwy. Po prostu tak jest. Trzeba się z tym pogodzić.
- Idę go odzyskać. – Powiedział cicho. – Zostań tu i pilnuj tego śmiecia.
Gromowładny skinął głową, nadal zawstydzony. Znowu okazał się bezmyślny. Tyrady Lokiego rozgniewały go, ale musiał przyznać, że na nie zasłużył. Czuł się jak kompletny idiota. Mimo wszystko wiedział, że brat jak zawsze wyciągnie go z tarapatów i nikomu nie piśnie słowa. Nie pierwszy zresztą raz. Nazywano go złośliwie Kłamcą, ponieważ potrafił za pomocą słów manipulować faktami, ale często czynił to, żeby zakamuflować lekkomyślność Thora. Jak prawdziwy przyjaciel. Lojalnie. Mógł na nim polegać.

            Loki spiął konia, żeby dogonić znikającą w lesie postać. Nie było to trudne, zważywszy na możliwości asgardzkich wierzchowców. Tuż przed pierwszą linią drzew zajechał dziewczynie drogę i zeskoczył z konia.
- Oddawaj! – syknął. Przerażona, posłusznie oddała mu sakiewkę. – Wszystko! – wrzasnął, aż jęknęła ze strachu. Sięgnęła do malutkiej kieszeni na piersi i oddała mu prosty złoty sygnet.
- Panie racz wybaczyć... ja... staram się wyżyć... trudne czasy są.... rozumiecie, panie... – jąkając się, dziewczyna usilnie próbowała nie tracić gruntu pod nogami. Nieoczekiwanie usłyszała miły głos młodzieńca.
- Oczywiście, nie można cię do końca winić, próbujesz tylko przeżyć prawda? – skwapliwie przytaknęła.
- Ale widzisz... – ciągnął przybliżając się do niej. – Potrzeba jednak jakiegoś zadośćuczynienia, choćby za to, że nie zgłoszę tego władzom. Kara za kradzież z pewnością jest cięższa niż... Niektóre z twoich zawodowych obowiązków. – Ostatnie słowa wyszeptał jej wprost do ucha. Przyciskał ją całym ciałem do drzewa. Poczuł, że się rozluźniła, mając perspektywę wyłgania się tanim kosztem z kradzieży.
 - Ależ panie – zaświergotała przymilnie – tak urodziwy młodzieniec może liczyć na względy, a i o zadośćuczynieniu możemy pomyśleć.
To mówiąc dziewczyna zsunęła suknię z ramion i zaczęła rozplątywać wiązanie z przodu, aby odsłonić  piersi. Kłamca odsunął się nieco i patrzył na nią obojętnie. Nagle ogarnęło go niesamowite obrzydzenie. Do całej sytuacji, do Mitgardu, do tej żałosnej dziwki, która ignorowała go podczas wieczerzy, świadoma swej pustej, robiącej wrażenie na durnych chłopach urody.
- Jeszcze poprzedniego wieczora mnie unikałaś... – odezwał się z pozoru łagodnie – cóż cię tak odrzucało od mojej osoby?
- Ależ nic panie, jesteście przystojnym mężczyzną. – Roześmiała się lubieżnie, nie dostrzegając groźby w tym pytaniu. Suknia zsunęła się do pasa, ukazując kształtne piersi, jednak ręka młodzieńca powędrowała do szyi i ścisnęła mocno. Dziewczyna usiłowała krzyknąć, wyrwać się, ale uścisk był zaskakująco silny. Spojrzała w jego oczy i ujrzała tak wielką nienawiść, czystą żądzę czegoś, czego nie rozumiała, czegoś tak strasznego, że paraliż ogarnął jej ciało i umysł.
- Mów! – warknął – Co cię odrzucało?! Co sprawiało, że wzdrygałaś się, patrząc na mnie?! Co?!
Dziewczyna stała się nieobecna, jak gdyby umysł chciał się bronić przed skrajnym przerażeniem.
- Chłód. – Powiedziała, ze wzrokiem utkwionym w dal.

Początek

Początek 

Witam wszystkich. W końcu postanowiłam podzielić się moją "twórczością". Na początek opowiadanie, potem może dorzucę jakieś rysunki, ale to kwestia nieokreślonej przyszłości. Na razie zapraszam do czytania i komentowania.

Casandra Black