poniedziałek, 9 września 2013

II. Święty płomień



 W końcu udało mi się wstawić drugi rozdział. Powstawał dość długo, bo sporo treści musiałam zawrzeć, żeby potem niepotrzebnie nie wracać do przeszłości bohaterki. Takie wplatanie retrospekcji w płynące wydarzenia często burzy mi jakąś konstrukcję całości. Cały rozdział jest właściwie skróconą biografią, ale mam nadzieję, że nie wyda się nużący.




II. Święty płomień

           
            Zimno i wilgoć ściekająca po ścianach. Nikłe światło księżyca wpadające przez okno celi tworzyło rozmaite kształty na kamiennej posadzce. W granatowej ciemności dostrzegała ponure twarze i sylwetki, jakby twory z zaświatów już zebrały się, czekając, aż do nich dołączy. Wpatrywała się w nie intansywnie, aby przekonać samą siebie, że to, co widzi jest tylko grą światła, ale im dłużej patrzyła, tym bardziej cienie przypominały powykręcane, żywe istoty. Odwróciła się do ściany i zamknęła oczy. Nie mogła spać. Zresztą, kto potrafiłby zasnąć ze świadomością rychłej śmierci? Ci, którzy mają szczęście wiedzieć, że nadchodząca noc ma być ich ostatnią, spędzają ją zwykle, wracając do minionych dni i zadając sobie pytanie: „Czy żałuję czegokolwiek w moim życiu?”. Większość odpowiada twierdząco, ale skulona w celi młoda kobieta była jedną z niewielu, którzy w każdej sytuacji postąpili w zgodzie z własnym sumieniem. Dlatego tu była. Lecz nawet ta świadomość nie pozwoliła jej przeklinać własnych decyzji. Czuła jedynie smutek na myśl o końcu, zanim zdążyła przeżyć naprawdę swój czas na ziemi, a także o darze, którego nie zdążyła w pełni poznać i wykorzystać.
            Urodziła się jako „inna”, obca, mimo, iż jej ojciec był szanowanym mieszkańcem wioski, w której mieszkali. Zwał się Bodvar. Uważano go za autorytet, gdyż podróżował w miejsca tak odległe, że niektórzy w ogóle nie wierzyli w ich istnienie, znał wiele języków i pism. Przywoził ze sobą egzotyczne towary i dziwne wynalazki, których działania nie potrafili zrozumieć najmądrzejsi ludzie we wsi. Stary ksiądz kręcił nosem i grzmiał o pogaństwie, które takie magiczne sprzęty tworzy, ale umilkł wkrótce, przypomniawszy sobie, że ziemie, na których żyją, jeszcze dwa pokolenia temu zamieszkiwane były przez pogan, a wielu starszych ludzi, należących do jego trzódki pod pogańskim panowaniem się narodziło, wyrzekli się jednak bluźnierczej wiary i słuchali nauk kapłana z żarliwością i pokorą. Postanowił zatem na niektóre rzeczy przymknąć oko, nie wygłaszać potępiających sądów, a jedynie dalej z wyrozumiałością na właściwe ścieżki naprowadzać. Pewnego razu jej ojciec przywiózł ze sobą kobietę. Na imię jej było Argea, a odznaczała się niezwykłą urodą. Kruczoczarne włosy i oliwkowa cera pozwalały na pierwszy rzut oka stwierdzić, że pochodziła z południowych krain, a język, którym się posługiwała był śpiewny i obcy. Ożenił się z nią jak przystało, a po jakimś czasie powiła dziecko, dziewczynkę. Choć zostało ochrzczone i przyjęte do wspólnoty, budziło niepewność i lęk, nie spowodowane pochodzeniem, ale dziwnymi wibracjami, jakie unosiły się wokół niego, czymś nieokreślonym, jak ruch dostrzegany kątem oka, lub odgłos na granicy słuchu, rozlegający się w nocy. Ludzie tamci, choć przyjęli nową wiarę, nosili jeszcze w sobie wrażliwość na takie sprawy, zakorzenione w nich głęboko nastroje, kiedy chodziło się wznosić modły do drewnianych posągów starożytnych bóstw. Dziecka unikali niemal odruchowo, choć wielu starało się tego nie okazywać.
            Kobieta na słomianym posłaniu westchnęła. Zawsze bolał ją ten dystans, ale też od dawna wiedziała, czym jest spowodowany. Miała szczęście pod tym względem, bo jej matka od razu zrozumiała, że to dziedzictwo przodków odezwało się po wielu pokoleniach. Matka... jej opowieści, dawne legendy, z których jedna opowiadała o dalekiej przodkini, Casandrze.
- Była ona kobietą z królewskiego rodu – opowiadała matka, szyjąc lub haftując w długie wieczory. – piękną i dumną. Wielu kandydatów do swej ręki zbywała, jako nie dość godnych, aż przyszedł czas, że zapałał do niej miłością jeden z bogów. Casandra zapragnęła od niego wielkiego daru jako dowodu miłości; chciała otrzymać magiczną moc, jakiej nie posiadałby żaden inny człowiek. Dzisiaj legenda wspomina co prawda o umiejętności patrzenia w przyszłość, ale to tylko pobożne życzenia, bo nikt nie może ujrzeć tego, co się stanie, poza trzema istotami, które tkają ludzkie losy, a one niechętnie dzielą się swą wiedzą. Nasza pra-prababka otrzymała więc Dar, ale mimo to odrzuciła zaloty zakochanego boga. Niektóre wersje tej opowieści prawią o przekleństwie nałożonym na nią przez oszukanego kochanka, zwykle jednak mówi się, że po prostu odszedł, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Może jej moc była tak wielka, że mogła pokonać nawet jednego z nieśmiertelnych, a może po prostu ów bóg nadal ją kochał i nie mógł skrzywdzić, nawet wówczas, gdy go oszukała... nie wiadomo. Pogłoski o przekleństwie rozniosły się zapewne, gdyż mimo posiadania Daru, życie Casandry pełne było bólu. Z królewskiej córki stała się niewolnicą, branką władcy wrogiego państwa, utraciła dwoje ze swoich dzieci. Padła ofiarą morderstwa z rąk zazdrosnej żony swego kochanka, nie mogąc lub nie chcąc temu zapobiec. Poza synami, których straciła, miała również córkę i los chciał, aby przeżyła, przekazując dalej moc, która odradzała się w niektórych jej potomkach. W tobie jest ona tak silna, że mimowolnie wpływa na otoczenie, kształtując je zgodnie z twą wolą. To wielka odpowiedzialność. Korzystać z Daru trzeba mądrze, a w dzisiejszych czasach również w ukryciu, ponieważ wielu uważa go za piętno zła. To oczywiście nieprawda, sami nadajemy sens naszemu życiu, nie przez to, kim jesteśmy i jakie moce posiadamy, lecz przez nasze czyny, ale ograniczeni ludzie lubują się w piętnowaniu wszystkiego, co nie zgadza się z ich pojmowaniem świata. Pamiętaj o tym zawsze i bądź ostrożna w odkrywaniu swych umiejętności.
            Zastosowała się do rady matki i pod jej okiem rozwijała swoje talenty, zarówno nadnaturalne, jak i bardziej przyziemne, gdyż odziedziczyła po ojcu bystry umysł i chęć zdobywania wiedzy. Bodvar czuł również, że dziewczynka nosi w sobie pokłady czegoś mistycznego, jednak podczas swych podróży nauczył się wiele. Odwiedzał miejsca, w których władanie magią było poważane, widział czarowników, ochraniających swój lud przed głodem i zarazą, toteż sam nabrał szacunku dla odmienności i zachował otwarty umysł, jakim niewielu ludzi może się poszczycić.

             W dziesiątym roku jej życia miały miejsce wydarzenia, które otwarły jeszcze więcej perspektyw dla niezwykłych zdolności, jakie posiadała. Zaczęło się od śmierci starego księdza. Dokonawszy swojego żywota w spokoju, już zawczasu czując zbliżający się koniec, napisał do biskupstwa list, w którym prosił o mianowanie następcy. Dzięki tej przezorności, już w trzy dni po jego odejściu, do wsi zawitał nowy kapłan, człowiek światły i oczytany w stopniu tak wielkim, iż niektórzy dziwili się, dlaczego przyciągnęła go mała mieścina na północy, nie zaś kościelna kariera. Bardziej spostrzegawczy mogli mieć swoje podejrzenia, gdyż ksiądz wykazywał nieodparte, choć subtelnie okazywane zainteresowanie dla starożytnych kultów, jakie istniały w tych rejonach  wiele lat temu i dla magii, jaka była wówczas praktykowana. Jego słowa sugerowały dobitnie, że dociekliwość ta wynika z chęci studiów nad sposobami nawracania pogan i skutecznemu zwalczaniu rytuałów i zabobonów, wciąż jeszcze żywych na tych ziemiach, ale można było dopatrzyć się w tym czegoś więcej…
            Naturalną wydała się zażyłość, jaka w niedługim czasie wykształciła się między kapłanem, a rodziną Bodvara. Jako najbardziej wykształceni ludzie w wiosce - większość mieszkańców była bowiem niepiśmienna - stanowili dla sługi Kościoła jedyne interesujące towarzystwo. Ich córka zaś przyciągała go z zupełnie innych powodów. Wówczas już wyróżniała się wyglądem o wiele bardziej niż jej matka, choć to właśnie po niej dziedziczyła tak rzadko występujące w Skandynawii kruczoczarne włosy. Cerę jednak miała jasną, niemal przeźroczystą, jak jej nordyccy przodkowie, a oczy jasnozielone, pałające wewnętrznym blaskiem, jakby nieobecne, choć przecież ciągle czujne i pełne wyrazu. To nie wygląd jednak wzbudził zainteresowanie duchownego, ale wyczuwalne tchnienie mocy, jakie w niej istniało. Po wielu miesiącach rozmów, które tylko mimochodem zawadzały o pewne tematy, wyznał im swój sekret. Jak wielu kapłanów w tamtych czasach, studiował on tajniki sztuki magicznej, znajomość run i prastarych formuł. Takie praktyki były oczywiście zakazane, jednak właśnie dzięki przynależności do sług Kościoła, można było zgłębiać je potajemnie. Istniały szkoły, gdzie wyświęceni kapłani przekazywali swoim uczniom prawdziwą wiedzę, nieokrojoną przez konserwatywne chrześcijaństwo. Wielu mądrych ludzi twierdziło, że magia nie jest przeciwna Bogu ani religii, że wiele z jej aspektów pomaga rozwiązać zagadki tego i innych światów, choć istniały również dziedziny tak czarne i plugawe, że poznawanie ich zatruwało duszę i umysł, również praktykowane przez niektórych duchownych. Dlatego ów ksiądz, dojrzawszy w dziewczynce niesamowity potencjał, zapragnął ofiarować jej wiedzę, aby mieć spadkobiercę, który dzięki wrodzonym predyspozycjom kiedyś przerośnie go we wszystkich aspektach, a także by uchronić ją przed zejściem w zwodnicze ścieżki Czarnej Sztuki, która skazywała duszę na zatracenie. Rodzice z radością przystali na takie rozwiązanie i z czasem dziewczynka stała się pojętną adeptką. Nauczyła się też kierować swą aurą, dzięki czemu nie budziła już takiej trwogi u mieszkańców wioski.
            Kiedy miała dwanaście lat, nastąpiła pierwsza tragedia w jej życiu, dotąd płynącym tak szczęśliwie. Od wielu miesięcy w domu panowała radość, ponieważ Argea spodziewała się dziecka. Córka starała się odciążać ją we wszystkich pracach i dotrzymywać towarzystwa, nadal jednak pobierała swoje lekcje. Pewnego dnia, kiedy gościła akurat w domu księdza, przybiegła zdyszana sąsiadka, z wiadomością, że poród się rozpoczął. Wszyscy przerazili się nie na żarty, gdyż do właściwego terminu brakowało jeszcze wielu dni. Dziewczyna jednak, wówczas już poznająca także sztukę leczenia, oderwała się natychmiast od swoich zajęć i pobiegła do domu.
Nie zdążyła. Dosłownie kilka minut oddzieliło możliwość pomocy od momentu, w którym żadne nauki i umiejętności nie tchną życia w kogoś, kto znajduje się po drugiej stronie. Zarówno Argea, jak i noworodek odeszli z tego świata, zanim podjęto jakiekolwiek działania. Żałoba, jaka spadła na nich tak nagle, zamiast radości narodzin, sprawiła, że przez pierwsze dni ojciec i córka chodzili jak w transie, nieobecni, niezdolni nawet do rozpaczy.
            Od tego czasu Bodvar straszliwie podupadł. Utrata małżonki odebrała mu całą radość życia i choć jedyne dziecko napawało go dumą, nie mógł pozbierać się po nieszczęściu. Topił smutki w alkoholu, nie mając nic, co mogłoby go powstrzymać przed powolnym niszczeniem samego siebie. Nie był jednak złym człowiekiem. Siadywali czasem jeszcze razem w te dni, kiedy jego zamroczenie było na tyle słabe, że miał kontakt z otaczającym światem. Opowiadał o swoich podróżach, jednak przebrzmiewało to nostalgią i beznadziejnością. Wyjawił także córce prawdę o przeszłości Argei, o tym, że była ona niewolnicą oraz kurtyzaną, jednak miłość ich dwojga pokonała wszystkie przeszkody i mogli przeżyć razem tak wiele lat w szczęściu i spokoju. Dorastającej dziewczynie historia matki nie wydała się szokująca, a jedynie pełna romantyzmu i dramatyczna. Wiedziała, że nie wszędzie kurtyzany są tak potępiane, jak w ich kraju, a na dalekim południu sztuka miłości fizycznej kultywowana jest w sposób, jakiego ludzie konserwatywni zwykle nie rozumieją. Zanim matka zmarła, zdążyła trochę jej powiedzieć o tych sprawach, a jej punkt widzenia na zmysłowość różnił się znacznie od zabobonów przesądnych mieszkańców wsi.
            Więzi między uczennicą i nauczycielem zacieśniały się. Kapłan zatrudnił ją również jako pomoc w domu, częściowo z potrzeby, ale też z chęci pomocy, gdyż wiedział, że nałóg Bodvara pochłania mnóstwo pieniędzy. Przeszkodą jednak stało się coś zupełnie naturalnego, co sprawiło, że i tak już budząca nieufność dziewczyna, zaczęła być piętnowana przez społeczność – dojrzewała. Południowa krew wcześnie obudziła w niej kobiecość, zaokrągliła kształty i nadała twarzy i gestom wyraz niesamowitej zmysłowości. Niemal natychmiast pojawiły się ohydne plotki na temat jej służby w domu księdza, bowiem, pomimo iż był on już mężczyzną pięćdziesięciopięcioletnim, nadal zachował witalność młodości i przystojny wygląd. Winą za domniemany grzech obarczano, jak to zwykle bywa, przede wszystkim kobietę, uwodzicielską wiedźmę, jak ją teraz nazywano. Wszystkie te domysły powtarzano szeptem, a jednak wrogie spojrzenia, jakie zdarzyło jej się dostrzegać, gdy tylko pojawiała się w miejscach publicznych, mówiły same za siebie. Do otwartej agresji nigdy nie doszło, autorytet kapłana był nadal bardzo wysoki i nawet wójt, mieszkający w sąsiedniej osadzie, nie wiedział o panujących nastrojach.
            Zmiany nastały, gdy do wioski dotarła zaraza, nękająca ostatnimi czasy kraj. Wtedy to zapomniano o uprzedzeniach, bo sztuka leczenia, jaka posługiwała się wyłączona dotąd ze społeczności kobieta, ratowała życia ludzi i nie dopuściła żałoby do wielu domów. Doceniano jej oddanie w opiece nad chorymi, tym bardziej, że sama straciła podczas epidemii ojca, który, osłabiony przez wyniszczający tryb życia, nie oparł się chorobie. W głębi serca podejrzewała, że potajemnie zaniechał przyjmowania lekarstw, chcąc już odejść z tego świata i dołączyć do swojej ukochanej małżonki. Ta myśl sprawiała, że nie pogrążyła się tak bardzo w żałobie po ojcu, postrzegając jego śmierć jako koniec tułaczki i odnalezienie wiecznego spokoju. Tak, czy inaczej, mieszkańcy wioski spoglądali na nią teraz przychylniejszym okiem, szukając nawet po przeminięciu zarazy pomocy w swoich dolegliwościach. Nie było już mowy o potajemnych romansach, a słowo „czarownica” nigdy nie padło, pomimo, iż w istocie nią była.  Od tego czasu zaczęła budzić szacunek i nim ukończyła dwadzieścia lat, stała się znana w całej osadzie. Jakże szybko zmieniają się nastroje społeczności w obliczu nieszczęść i jak łatwo moneta może się odwrócić poprzez jeden impuls. Wiedziała, że szacunek może szybko przerodzić się w nienawiść i lęk, wystarczy iskra, aby wybuchł pożar…

            Tak też stało się w pięć lat po epidemii, kiedy zdążyła już odzyskać spokój i równowagę, zburzoną przez ciąg tragicznych wydarzeń. Ukończyła już wówczas dwadzieścia trzy lata i choć była piękną kobietą, nie wyszła jednak za mąż. Często myślała, że za ten fakt była odpowiedzialna cudowna harmonia jej rodzinnego domu, podświadomie pragnęła takiego porozumienia z drugim człowiekiem, jakie istniało między jej rodzicami. Nie wyobrażała sobie małżeństwa podobnego do tych, jakie zawierali ludzie wokół niej, często bez wzajemnego poszanowania i partnerstwa, a zważywszy, że jej Dar i skomplikowany charakter nie czynił jej osobą łatwą do zaakceptowania, bezpieczniej było żyć w samotności. W tym właśnie czasie opuścił ten padół ostatni człowiek bliski jej sercu. Stary kapłan zmarł śmiercią spokojną i bezbolesną, we własnym szerokim fotelu, z ulubioną księgą na kolanach. Jego uczennica lojalnie ukryła w swoim domu wszystkie woluminy, jakie mogłyby rzucić cień na jego reputację i żegnała go z żalem oraz wdzięcznością, czuwając przy ciele złożonym na marach. Wiedziała, że dobra epoka w jej życiu dobiegła końca, została sama z naukami i mądrościami osób, które ją wychowały, starając się przelać w jej duszę najbardziej wartościowe cechy ich charakterów.
            Osada do tej pory miała niebywałe szczęście przy wyborze kapłanów. Inteligentni i tolerancyjni, starali się nawracać i nauczać poprzez opowiadanie o miłości i dobroci Boga, nie zaś straszenie ogniem piekielnym. Czasem byli nawet krytykowani przez bardziej ortodoksyjnych chrześcijan, których już wtedy w okolicy nie brakowało. Odmiana religii, która groziła karą za grzechy i bezwzględnie osądzała ludzkie czyny, zawsze przyciągała tych, którzy uważali się za lepszych od reszty, spragnionych władzy i posłuchu. Nowy ksiądz nie potrzebował wiele czasu, by zyskać spore stadko wiernych, gotowych na każde zawołanie wyplenić wokół siebie zło z niezłomnością i zapałem. Wielu chłopów, którzy rozumu nie mieli w nadmiarze, teraz przerażeni słuchali zionących siarką kazań, pragnąc z całych sił zasłużyć sobie na miejsce w niebie. Nastroje zmieniły się. Iskra, uwolniona przez młodego fanatyka, wzniecała powoli płomień, który rozprzestrzeniał się i wkrótce miał dosięgnąć osoby, która najbardziej różniła się od reszty.
            Wracała wówczas z wizyty u staruszka, potrzebującego leczenia. Teraz robiła to coraz rzadziej i wielkiej tajemnicy, człowiek, którego odwiedziła był jednak bardzo chory, stanowiła ostatnią deskę ratunku. Kiedy przechodziła między dwoma domami, wyczuła obecność kilku osób, w których umysłach kołatała się taka mieszanina fanatyzmu, żądzy i sprzeczności, że zatrzymała się przerażona. Nie miała dokąd uciekać. Z mroku wyłoniło się trzech mężczyzn, najbardziej zapalczywych i agresywnych ze zwolenników księdza. Ich zamiary były w pełni oczywiste. Mieszaniną obelg dawali jej do zrozumienia, że swoją zmysłowością sprowadza porządnych mężów i ojców na manowce, że jest ladacznicą i wiedźmą, diablicą. W ich myślach widziała niewyraźne, ale budzące obrzydzenie plany „dania jej nauczki”, zaspokojenia ich pragnień i fantazji. Wówczas po raz pierwszy użyła magii przeciwko innemu człowiekowi, choć w głębi serca wiedziała, że to tylko przypieczętuje jej los. Jeden napastnik padł na ziemie z porażonym wzrokiem, drugi doznał dotkliwych oparzeń, gdy próbował ją złapać. Wówczas to trzeci z mężczyzn podniósł krzyk na całą wioskę. Godzina nie była bardzo późna, wielu mieszkańców wyszło z domu, a słowo „czarownica” podziałało na nich, jak płachta na byka. Poszkodowani mężczyźni upierali się, że próbowała ich uwodzić, rzucać uroki, a kiedy oparli się jej diabelskiemu czarowi, z zemsty sprowadziła na nich poparzenia i ślepotę. Początkowe próby ucieczki na nic się zdały, przeciwników było zbyt wielu. Wywlekli ją na główny plac i niechybnie zatłukliby na miejscu, gdyby nie fanatyczny sługa boży. Widząc okazję dla swojej ogromnej pychy, kazał natychmiast spętać czarownicę i orzekł, iż wszystko musi odbyć się z wolą boską. Wiedźmę należy bezwzględnie spalić, bowiem tylko święty płomień może zniszczyć diabelską sługę, a uprzednio należy zadać jej mękę, by za pomocą narzędzi kaźni złamać wolę płynącą od Złego. On sam poprowadzi egzekucję, która musi być wykonana zgodnie ze zwyczajem i nakazem Kościoła. Zamknięto ją tedy w małym loszku, przeznaczonym do tymczasowego przetrzymywania więźniów, posłano po wójta, a gorliwi wieśniacy zaczęli wznosić stos na środku placu. W sercach ich gościła duma i gorzał święty płomień…

* * *

            Nad osadą wstawał świt, którego pierwsze promienie padały przez zakratowane okienko lochu. Czarnowłosa młoda kobieta otarła łzy strachu i żalu, ale ucisk w gardle nie chciał minąć. Czekał ją sąd, który miał być w istocie tylko farsą, wyrok bowiem już dawno zapadł. Słyszała, jak na zewnątrz, na głównym placu zaczynali gromadzić się ludzie. Znała ich. Dorastała wśród nich, niosła pomoc, lecz żyła obok, nigdy nie włączona w społeczność, zawsze odrzucana, nawet w latach pozornego zaufania. Zawsze obca i dziwna. Nie należała tutaj, do tego miejsca, może nawet do tego świata, więc teraz wykluczają ją z niego, tak jak niegdyś wykluczyli ją z własnej wspólnoty.
Drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia weszli dwaj mężczyźni w towarzystwie księdza. Związali jej ręce z tyłu i wyprowadzili bez słowa. Nawet kapłan nie podjął zwyczajowej próby nawrócenia, nie nakłaniał do wyznania win. No tak, to mogłoby uchronić ją przed męką, a przecież wtedy widowisko byłoby nieciekawe. Mimo przerażenia i rozpaczy, uśmiechnęła się sarkastycznie. Szła posłusznie, starając się trzymać uniesioną głowę i opanować drżenie. Czarownica zmierzała na spotkanie z Bogiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz