W końcu udało mi się wstawić drugi rozdział. Powstawał dość długo, bo sporo treści musiałam zawrzeć, żeby potem niepotrzebnie nie wracać do przeszłości bohaterki. Takie wplatanie retrospekcji w płynące wydarzenia często burzy mi jakąś konstrukcję całości. Cały rozdział jest właściwie skróconą biografią, ale mam nadzieję, że nie wyda się nużący.
II. Święty płomień
Zimno
i wilgoć ściekająca po ścianach. Nikłe światło księżyca wpadające przez okno
celi tworzyło rozmaite kształty na kamiennej posadzce. W granatowej ciemności
dostrzegała ponure twarze i sylwetki, jakby twory z zaświatów już zebrały się,
czekając, aż do nich dołączy. Wpatrywała się w nie intansywnie, aby przekonać
samą siebie, że to, co widzi jest tylko grą światła, ale im dłużej patrzyła,
tym bardziej cienie przypominały powykręcane, żywe istoty. Odwróciła się do
ściany i zamknęła oczy. Nie mogła spać. Zresztą, kto potrafiłby zasnąć ze
świadomością rychłej śmierci? Ci, którzy mają szczęście wiedzieć, że
nadchodząca noc ma być ich ostatnią, spędzają ją zwykle, wracając do minionych
dni i zadając sobie pytanie: „Czy żałuję czegokolwiek w moim życiu?”. Większość
odpowiada twierdząco, ale skulona w celi młoda kobieta była jedną z niewielu,
którzy w każdej sytuacji postąpili w zgodzie z własnym sumieniem. Dlatego tu
była. Lecz nawet ta świadomość nie pozwoliła jej przeklinać własnych decyzji.
Czuła jedynie smutek na myśl o końcu, zanim zdążyła przeżyć naprawdę swój czas
na ziemi, a także o darze, którego nie zdążyła w pełni poznać i wykorzystać.
Urodziła
się jako „inna”, obca, mimo, iż jej ojciec był szanowanym mieszkańcem wioski, w
której mieszkali. Zwał się Bodvar. Uważano go za autorytet, gdyż podróżował w
miejsca tak odległe, że niektórzy w ogóle nie wierzyli w ich istnienie, znał
wiele języków i pism. Przywoził ze sobą egzotyczne towary i dziwne wynalazki,
których działania nie potrafili zrozumieć najmądrzejsi ludzie we wsi. Stary
ksiądz kręcił nosem i grzmiał o pogaństwie, które takie magiczne sprzęty
tworzy, ale umilkł wkrótce, przypomniawszy sobie, że ziemie, na których żyją,
jeszcze dwa pokolenia temu zamieszkiwane były przez pogan, a wielu starszych
ludzi, należących do jego trzódki pod pogańskim panowaniem się narodziło,
wyrzekli się jednak bluźnierczej wiary i słuchali nauk kapłana z żarliwością i
pokorą. Postanowił zatem na niektóre rzeczy przymknąć oko, nie wygłaszać potępiających
sądów, a jedynie dalej z wyrozumiałością na właściwe ścieżki naprowadzać. Pewnego
razu jej ojciec przywiózł ze sobą kobietę. Na imię jej było Argea, a odznaczała
się niezwykłą urodą. Kruczoczarne włosy i oliwkowa cera pozwalały na pierwszy
rzut oka stwierdzić, że pochodziła z południowych krain, a język, którym się
posługiwała był śpiewny i obcy. Ożenił się z nią jak przystało, a po jakimś
czasie powiła dziecko, dziewczynkę. Choć zostało ochrzczone i przyjęte do
wspólnoty, budziło niepewność i lęk, nie spowodowane pochodzeniem, ale dziwnymi
wibracjami, jakie unosiły się wokół niego, czymś nieokreślonym, jak ruch
dostrzegany kątem oka, lub odgłos na granicy słuchu, rozlegający się w nocy.
Ludzie tamci, choć przyjęli nową wiarę, nosili jeszcze w sobie wrażliwość na
takie sprawy, zakorzenione w nich głęboko nastroje, kiedy chodziło się wznosić
modły do drewnianych posągów starożytnych bóstw. Dziecka unikali niemal
odruchowo, choć wielu starało się tego nie okazywać.
Kobieta
na słomianym posłaniu westchnęła. Zawsze bolał ją ten dystans, ale też od dawna
wiedziała, czym jest spowodowany. Miała szczęście pod tym względem, bo jej
matka od razu zrozumiała, że to dziedzictwo przodków odezwało się po wielu
pokoleniach. Matka... jej opowieści, dawne legendy, z których jedna opowiadała
o dalekiej przodkini, Casandrze.
- Była ona kobietą z królewskiego
rodu – opowiadała matka, szyjąc lub haftując w długie wieczory. – piękną i
dumną. Wielu kandydatów do swej ręki zbywała, jako nie dość godnych, aż
przyszedł czas, że zapałał do niej miłością jeden z bogów. Casandra zapragnęła
od niego wielkiego daru jako dowodu miłości; chciała otrzymać magiczną moc,
jakiej nie posiadałby żaden inny człowiek. Dzisiaj legenda wspomina co prawda o
umiejętności patrzenia w przyszłość, ale to tylko pobożne życzenia, bo nikt nie
może ujrzeć tego, co się stanie, poza trzema istotami, które tkają ludzkie
losy, a one niechętnie dzielą się swą wiedzą. Nasza pra-prababka otrzymała więc
Dar, ale mimo to odrzuciła zaloty zakochanego boga. Niektóre wersje tej
opowieści prawią o przekleństwie nałożonym na nią przez oszukanego kochanka,
zwykle jednak mówi się, że po prostu odszedł, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Może jej moc była tak wielka, że mogła pokonać nawet jednego z nieśmiertelnych,
a może po prostu ów bóg nadal ją kochał i nie mógł skrzywdzić, nawet wówczas,
gdy go oszukała... nie wiadomo. Pogłoski o przekleństwie rozniosły się zapewne,
gdyż mimo posiadania Daru, życie Casandry pełne było bólu. Z królewskiej córki
stała się niewolnicą, branką władcy wrogiego państwa, utraciła dwoje ze swoich
dzieci. Padła ofiarą morderstwa z rąk zazdrosnej żony swego kochanka, nie mogąc
lub nie chcąc temu zapobiec. Poza synami, których straciła, miała również córkę
i los chciał, aby przeżyła, przekazując dalej moc, która odradzała się w
niektórych jej potomkach. W tobie jest ona tak silna, że mimowolnie wpływa na
otoczenie, kształtując je zgodnie z twą wolą. To wielka odpowiedzialność.
Korzystać z Daru trzeba mądrze, a w dzisiejszych czasach również w ukryciu,
ponieważ wielu uważa go za piętno zła. To oczywiście nieprawda, sami nadajemy
sens naszemu życiu, nie przez to, kim jesteśmy i jakie moce posiadamy, lecz
przez nasze czyny, ale ograniczeni ludzie lubują się w piętnowaniu wszystkiego,
co nie zgadza się z ich pojmowaniem świata. Pamiętaj o tym zawsze i bądź
ostrożna w odkrywaniu swych umiejętności.
Zastosowała
się do rady matki i pod jej okiem rozwijała swoje talenty, zarówno nadnaturalne,
jak i bardziej przyziemne, gdyż odziedziczyła po ojcu bystry umysł i chęć
zdobywania wiedzy. Bodvar czuł również, że dziewczynka nosi w sobie pokłady
czegoś mistycznego, jednak podczas swych podróży nauczył się wiele. Odwiedzał miejsca, w których władanie magią było poważane, widział czarowników, ochraniających swój lud przed głodem i zarazą, toteż sam nabrał szacunku dla
odmienności i zachował otwarty umysł, jakim niewielu ludzi może się poszczycić.
W dziesiątym roku jej życia miały miejsce
wydarzenia, które otwarły jeszcze więcej perspektyw dla niezwykłych zdolności,
jakie posiadała. Zaczęło się od śmierci starego księdza. Dokonawszy swojego
żywota w spokoju, już zawczasu czując zbliżający się koniec, napisał do
biskupstwa list, w którym prosił o mianowanie następcy. Dzięki tej
przezorności, już w trzy dni po jego odejściu, do wsi zawitał nowy kapłan,
człowiek światły i oczytany w stopniu tak wielkim, iż niektórzy dziwili się,
dlaczego przyciągnęła go mała mieścina na północy, nie zaś kościelna kariera.
Bardziej spostrzegawczy mogli mieć swoje podejrzenia, gdyż ksiądz wykazywał
nieodparte, choć subtelnie okazywane zainteresowanie dla starożytnych kultów,
jakie istniały w tych rejonach wiele lat
temu i dla magii, jaka była wówczas praktykowana. Jego słowa sugerowały
dobitnie, że dociekliwość ta wynika z chęci studiów nad sposobami nawracania
pogan i skutecznemu zwalczaniu rytuałów i zabobonów, wciąż jeszcze żywych na
tych ziemiach, ale można było dopatrzyć się w tym czegoś więcej…
Naturalną
wydała się zażyłość, jaka w niedługim czasie wykształciła się między kapłanem,
a rodziną Bodvara. Jako najbardziej wykształceni ludzie w wiosce - większość
mieszkańców była bowiem niepiśmienna - stanowili dla sługi Kościoła jedyne
interesujące towarzystwo. Ich córka zaś przyciągała go z zupełnie innych
powodów. Wówczas już wyróżniała się wyglądem o wiele bardziej niż jej matka,
choć to właśnie po niej dziedziczyła tak rzadko występujące w Skandynawii
kruczoczarne włosy. Cerę jednak miała jasną, niemal przeźroczystą, jak jej
nordyccy przodkowie, a oczy jasnozielone, pałające wewnętrznym blaskiem, jakby
nieobecne, choć przecież ciągle czujne i pełne wyrazu. To nie wygląd jednak
wzbudził zainteresowanie duchownego, ale wyczuwalne tchnienie mocy, jakie w
niej istniało. Po wielu miesiącach rozmów, które tylko mimochodem zawadzały o
pewne tematy, wyznał im swój sekret. Jak wielu kapłanów w tamtych czasach, studiował
on tajniki sztuki magicznej, znajomość run i prastarych formuł. Takie praktyki były
oczywiście zakazane, jednak właśnie dzięki przynależności do sług Kościoła,
można było zgłębiać je potajemnie. Istniały szkoły, gdzie wyświęceni kapłani
przekazywali swoim uczniom prawdziwą wiedzę, nieokrojoną przez konserwatywne
chrześcijaństwo. Wielu mądrych ludzi twierdziło, że magia nie jest przeciwna
Bogu ani religii, że wiele z jej aspektów pomaga rozwiązać zagadki tego i
innych światów, choć istniały również dziedziny tak czarne i plugawe,
że poznawanie ich zatruwało duszę i umysł, również praktykowane przez
niektórych duchownych. Dlatego ów ksiądz, dojrzawszy w dziewczynce niesamowity
potencjał, zapragnął ofiarować jej wiedzę, aby mieć spadkobiercę, który dzięki
wrodzonym predyspozycjom kiedyś przerośnie go we wszystkich aspektach, a także
by uchronić ją przed zejściem w zwodnicze ścieżki Czarnej Sztuki, która
skazywała duszę na zatracenie. Rodzice z radością przystali na takie
rozwiązanie i z czasem dziewczynka stała się pojętną adeptką. Nauczyła się też
kierować swą aurą, dzięki czemu nie budziła już takiej trwogi u mieszkańców
wioski.
Kiedy
miała dwanaście lat, nastąpiła pierwsza tragedia w jej życiu, dotąd płynącym
tak szczęśliwie. Od wielu miesięcy w domu panowała radość, ponieważ Argea
spodziewała się dziecka. Córka starała się odciążać ją we wszystkich pracach i
dotrzymywać towarzystwa, nadal jednak pobierała swoje lekcje. Pewnego dnia,
kiedy gościła akurat w domu księdza, przybiegła zdyszana sąsiadka, z
wiadomością, że poród się rozpoczął. Wszyscy przerazili się nie na żarty, gdyż
do właściwego terminu brakowało jeszcze wielu dni. Dziewczyna jednak, wówczas
już poznająca także sztukę leczenia, oderwała się natychmiast od swoich zajęć i
pobiegła do domu.
Nie zdążyła. Dosłownie kilka
minut oddzieliło możliwość pomocy od momentu, w którym żadne nauki i
umiejętności nie tchną życia w kogoś, kto znajduje się po drugiej stronie. Zarówno
Argea, jak i noworodek odeszli z tego świata, zanim podjęto jakiekolwiek
działania. Żałoba, jaka spadła na nich tak nagle, zamiast radości narodzin,
sprawiła, że przez pierwsze dni ojciec i córka chodzili jak w transie,
nieobecni, niezdolni nawet do rozpaczy.
Od
tego czasu Bodvar straszliwie podupadł. Utrata małżonki odebrała mu całą radość
życia i choć jedyne dziecko napawało go dumą, nie mógł pozbierać się po nieszczęściu.
Topił smutki w alkoholu, nie mając nic, co mogłoby go powstrzymać przed
powolnym niszczeniem samego siebie. Nie był jednak złym człowiekiem. Siadywali
czasem jeszcze razem w te dni, kiedy jego zamroczenie było na tyle słabe, że
miał kontakt z otaczającym światem. Opowiadał o swoich podróżach, jednak przebrzmiewało
to nostalgią i beznadziejnością. Wyjawił także córce prawdę o przeszłości
Argei, o tym, że była ona niewolnicą oraz kurtyzaną, jednak miłość ich dwojga
pokonała wszystkie przeszkody i mogli przeżyć razem tak wiele lat w szczęściu i
spokoju. Dorastającej dziewczynie historia matki nie wydała się szokująca, a
jedynie pełna romantyzmu i dramatyczna. Wiedziała, że nie wszędzie kurtyzany są
tak potępiane, jak w ich kraju, a na dalekim południu sztuka miłości fizycznej
kultywowana jest w sposób, jakiego ludzie konserwatywni zwykle nie rozumieją.
Zanim matka zmarła, zdążyła trochę jej powiedzieć o tych sprawach, a jej punkt
widzenia na zmysłowość różnił się znacznie od zabobonów przesądnych mieszkańców
wsi.
Więzi
między uczennicą i nauczycielem zacieśniały się. Kapłan zatrudnił ją również
jako pomoc w domu, częściowo z potrzeby, ale też z chęci pomocy, gdyż wiedział,
że nałóg Bodvara pochłania mnóstwo pieniędzy. Przeszkodą jednak stało się coś
zupełnie naturalnego, co sprawiło, że i tak już budząca nieufność dziewczyna,
zaczęła być piętnowana przez społeczność – dojrzewała. Południowa krew wcześnie
obudziła w niej kobiecość, zaokrągliła kształty i nadała twarzy i gestom wyraz
niesamowitej zmysłowości. Niemal natychmiast pojawiły się ohydne plotki na
temat jej służby w domu księdza, bowiem, pomimo iż był on już mężczyzną
pięćdziesięciopięcioletnim, nadal zachował witalność młodości i przystojny
wygląd. Winą za domniemany grzech obarczano, jak to zwykle bywa, przede
wszystkim kobietę, uwodzicielską wiedźmę, jak ją teraz nazywano. Wszystkie te
domysły powtarzano szeptem, a jednak wrogie spojrzenia, jakie zdarzyło jej się
dostrzegać, gdy tylko pojawiała się w miejscach publicznych, mówiły same za
siebie. Do otwartej agresji nigdy nie doszło, autorytet kapłana był nadal
bardzo wysoki i nawet wójt, mieszkający w sąsiedniej osadzie, nie wiedział o
panujących nastrojach.
Zmiany
nastały, gdy do wioski dotarła zaraza, nękająca ostatnimi czasy kraj. Wtedy to
zapomniano o uprzedzeniach, bo sztuka leczenia, jaka posługiwała się wyłączona
dotąd ze społeczności kobieta, ratowała życia ludzi i nie dopuściła żałoby do
wielu domów. Doceniano jej oddanie w opiece nad chorymi, tym bardziej, że sama
straciła podczas epidemii ojca, który, osłabiony przez wyniszczający tryb
życia, nie oparł się chorobie. W głębi serca podejrzewała, że potajemnie zaniechał
przyjmowania lekarstw, chcąc już odejść z tego świata i dołączyć do swojej
ukochanej małżonki. Ta myśl sprawiała, że nie pogrążyła się tak bardzo w
żałobie po ojcu, postrzegając jego śmierć jako koniec tułaczki i odnalezienie
wiecznego spokoju. Tak, czy inaczej, mieszkańcy wioski spoglądali na nią teraz
przychylniejszym okiem, szukając nawet po przeminięciu zarazy pomocy w swoich
dolegliwościach. Nie było już mowy o potajemnych romansach, a słowo
„czarownica” nigdy nie padło, pomimo, iż w istocie nią była. Od tego czasu zaczęła budzić szacunek i nim
ukończyła dwadzieścia lat, stała się znana w całej osadzie. Jakże szybko
zmieniają się nastroje społeczności w obliczu nieszczęść i jak łatwo moneta
może się odwrócić poprzez jeden impuls. Wiedziała, że szacunek może szybko
przerodzić się w nienawiść i lęk, wystarczy iskra, aby wybuchł pożar…
Tak
też stało się w pięć lat po epidemii, kiedy zdążyła już odzyskać spokój i
równowagę, zburzoną przez ciąg tragicznych wydarzeń. Ukończyła już wówczas
dwadzieścia trzy lata i choć była piękną kobietą, nie wyszła jednak za mąż.
Często myślała, że za ten fakt była odpowiedzialna cudowna harmonia jej rodzinnego
domu, podświadomie pragnęła takiego porozumienia z drugim człowiekiem, jakie
istniało między jej rodzicami. Nie wyobrażała sobie małżeństwa podobnego do
tych, jakie zawierali ludzie wokół niej, często bez wzajemnego poszanowania i
partnerstwa, a zważywszy, że jej Dar i skomplikowany charakter nie czynił jej
osobą łatwą do zaakceptowania, bezpieczniej było żyć w samotności. W tym
właśnie czasie opuścił ten padół ostatni człowiek bliski jej sercu. Stary
kapłan zmarł śmiercią spokojną i bezbolesną, we własnym szerokim fotelu, z
ulubioną księgą na kolanach. Jego uczennica lojalnie ukryła w swoim domu
wszystkie woluminy, jakie mogłyby rzucić cień na jego reputację i żegnała go z
żalem oraz wdzięcznością, czuwając przy ciele złożonym na marach. Wiedziała, że
dobra epoka w jej życiu dobiegła końca, została sama z naukami i mądrościami
osób, które ją wychowały, starając się przelać w jej duszę najbardziej
wartościowe cechy ich charakterów.
Osada
do tej pory miała niebywałe szczęście przy wyborze kapłanów. Inteligentni i
tolerancyjni, starali się nawracać i nauczać poprzez opowiadanie o miłości i
dobroci Boga, nie zaś straszenie ogniem piekielnym. Czasem byli nawet
krytykowani przez bardziej ortodoksyjnych chrześcijan, których już wtedy w okolicy
nie brakowało. Odmiana religii, która groziła karą za grzechy i bezwzględnie
osądzała ludzkie czyny, zawsze przyciągała tych, którzy uważali się za lepszych
od reszty, spragnionych władzy i posłuchu. Nowy ksiądz nie potrzebował wiele
czasu, by zyskać spore stadko wiernych, gotowych na każde zawołanie wyplenić
wokół siebie zło z niezłomnością i zapałem. Wielu chłopów, którzy rozumu nie
mieli w nadmiarze, teraz przerażeni słuchali zionących siarką kazań, pragnąc z
całych sił zasłużyć sobie na miejsce w niebie. Nastroje zmieniły się. Iskra,
uwolniona przez młodego fanatyka, wzniecała powoli płomień, który
rozprzestrzeniał się i wkrótce miał dosięgnąć osoby, która najbardziej różniła
się od reszty.
Wracała
wówczas z wizyty u staruszka, potrzebującego leczenia. Teraz robiła to coraz
rzadziej i wielkiej tajemnicy, człowiek, którego odwiedziła był jednak bardzo
chory, stanowiła ostatnią deskę ratunku. Kiedy przechodziła między dwoma
domami, wyczuła obecność kilku osób, w których umysłach kołatała się taka
mieszanina fanatyzmu, żądzy i sprzeczności, że zatrzymała się przerażona. Nie
miała dokąd uciekać. Z mroku wyłoniło się trzech mężczyzn, najbardziej
zapalczywych i agresywnych ze zwolenników księdza. Ich zamiary były w pełni
oczywiste. Mieszaniną obelg dawali jej do zrozumienia, że swoją zmysłowością
sprowadza porządnych mężów i ojców na manowce, że jest ladacznicą i wiedźmą,
diablicą. W ich myślach widziała niewyraźne, ale budzące obrzydzenie plany
„dania jej nauczki”, zaspokojenia ich pragnień i fantazji. Wówczas po raz
pierwszy użyła magii przeciwko innemu człowiekowi, choć w głębi serca
wiedziała, że to tylko przypieczętuje jej los. Jeden napastnik padł na ziemie z
porażonym wzrokiem, drugi doznał dotkliwych oparzeń, gdy próbował ją złapać.
Wówczas to trzeci z mężczyzn podniósł krzyk na całą wioskę. Godzina nie była
bardzo późna, wielu mieszkańców wyszło z domu, a słowo „czarownica” podziałało
na nich, jak płachta na byka. Poszkodowani mężczyźni upierali się, że próbowała
ich uwodzić, rzucać uroki, a kiedy oparli się jej diabelskiemu czarowi, z
zemsty sprowadziła na nich poparzenia i ślepotę. Początkowe próby ucieczki na
nic się zdały, przeciwników było zbyt wielu. Wywlekli ją na główny plac i
niechybnie zatłukliby na miejscu, gdyby nie fanatyczny sługa boży. Widząc okazję
dla swojej ogromnej pychy, kazał natychmiast spętać czarownicę i orzekł, iż
wszystko musi odbyć się z wolą boską. Wiedźmę należy bezwzględnie spalić,
bowiem tylko święty płomień może zniszczyć diabelską sługę, a uprzednio należy
zadać jej mękę, by za pomocą narzędzi kaźni złamać wolę płynącą od Złego. On
sam poprowadzi egzekucję, która musi być wykonana zgodnie ze zwyczajem i
nakazem Kościoła. Zamknięto ją tedy w małym loszku, przeznaczonym do
tymczasowego przetrzymywania więźniów, posłano po wójta, a gorliwi wieśniacy
zaczęli wznosić stos na środku placu. W sercach ich gościła duma i gorzał
święty płomień…
* * *
Nad
osadą wstawał świt, którego pierwsze promienie padały przez zakratowane okienko
lochu. Czarnowłosa młoda kobieta otarła łzy strachu i żalu, ale ucisk w gardle
nie chciał minąć. Czekał ją sąd, który miał być w istocie tylko farsą, wyrok
bowiem już dawno zapadł. Słyszała, jak na zewnątrz, na głównym placu zaczynali
gromadzić się ludzie. Znała ich. Dorastała wśród nich, niosła pomoc, lecz żyła
obok, nigdy nie włączona w społeczność, zawsze odrzucana, nawet w latach
pozornego zaufania. Zawsze obca i dziwna. Nie należała tutaj, do tego miejsca,
może nawet do tego świata, więc teraz wykluczają ją z niego, tak jak niegdyś
wykluczyli ją z własnej wspólnoty.
Drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia
weszli dwaj mężczyźni w towarzystwie księdza. Związali jej ręce z tyłu i
wyprowadzili bez słowa. Nawet kapłan nie podjął zwyczajowej próby nawrócenia,
nie nakłaniał do wyznania win. No tak, to mogłoby uchronić ją przed męką, a
przecież wtedy widowisko byłoby nieciekawe. Mimo przerażenia i rozpaczy,
uśmiechnęła się sarkastycznie. Szła posłusznie, starając się trzymać uniesioną
głowę i opanować drżenie. Czarownica zmierzała na spotkanie z Bogiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz